Popularne posty

piątek, 27 kwietnia 2012

Echa tegorocznych półfinałów!


Mimo, że tegoroczni finaliści piłkarskiej Ligi Mistrzów są nam już znani wciąż nie milkną echa rozgrywanych we wtorek i środę półfinałów. W pierwszym spotkaniu lepsza od Barcelony okazała się Chelsea w drugim - awans zapewnił sobie Bayern Monachium. W obu meczach nie brakowało emocji, kontrowersji czy doskonałej atmosfery. Bayern trafił do historycznego finału pierwszy raz od kilkunastu lat, Chelsea powróciła do niego zaś po 3-letniej przerwie. Ziarna od plew zostały oddzielone?

FACHOWIEC ZA GROSZE

Człowiek (na zdjęciu powyżej) od początku do końca będący w cieniu Andre Villasa-Boasa. Szary, niewidoczny, niesamowicie nieprzewidywalny. Jak widać niewielkie doświadczenie w Premier League wcale nie musi skazywać nikogo na porażkę. Właśnie wprowadził do finału Ligi Mistrzów drużynę, w której kiedyś sam występował. I chodź od początku do końca uświadamiał sobie, że jest tu tylko po to by tymczasowo przejąć schedę po Portugalczyku teraz powinien grubo przeliczać swoją wartość rynkową. Za to co zrobił w zaledwie kilka miesięcy powinien otrzymać wotum zaufania od rosyjskiego oligarchy – Romana Abramowicza. Ten, nie powinien skąpić mu pieniędzy, które z pewnością mu się należą, gdyż odbudował on Rzym skrzętnie podpalony przez swojego poprzednika. I chodź nie liczy się on  już w angielskiej Premier League, to wciąż może on powalczyć w Pucharze Anglii i wspomnianej wyżej Champions League. Jeśli zwycięży, zapisze się złotymi głoskami na kartach klubu zapewniając sobie tym samym grę na europejskim gruncie w przyszłym sezonie dość okrężną, nietypową drogą.

Warto jednak sięgnąć nieco do kart historii, które ułożyły się dla Włocha w dość ciekawy sposób. Jeszcze dziesięć lat temu był on utalentowanym pomocnikiem londyńskiej Chelsea, dzięki któremu Chelsea odnosiła swoje pierwsze małe sukcesy. Wysokie miejsca w tabeli w ekstraklasie angielskiej, awans do Pucharu UEFA czy zdobycie Pucharu Zdobywców Pucharów to tylko niektóre z przyjemności, jakich doświadczał wówczas podstawowy zawodnik londyńskiego zespołu. Dobrze wyglądała też jego sytuacja w narodowej kadrze – 34 występy, dwie bramki, Euro 1996 czy w końcu Mistrzostwa Świata we Francjii.

Teraz, już w nieco innej roli wydaje się podbijać europejski futbol od strony ławki trenerskiej. Wielu sympatyków piłki kopanej zrówna jego sytuację z historią Pepa Guardioli, lecz całkiem prawdopodobne, że będzie ona do siebie niebezpiecznie zbliżona. Przecież nikt wcześniej nie podejrzewał, że ktoś taki jak on może okazać siędoskonałym rozwiązaniem na doskwierające klubowi problemy. Że człowiek prowadzący sieć restauracji okaże się mieć złotą myśl taktyczną dla niewybrednych gwiazd londyńskiej Chelsea. Od czasu przejęcia sterów przez Di Matteo, Chelsea stanowczo odżyła – nie jest już bowiem męczona tysiącami linii kreślonych im przez Villasa-Boasa. Grają prosty, otwarty futbol, który nie wydaje się być przekombinowany. Nie stawia on niestety zanadto na młodzież nie odsuwając tym samym starej gwardii bo okazało się strzałem w skroń wcześniejszego szkoleniowca. Pierwsze rezultaty takich a nie innych działań możemy odnotować w meczu z hiszpańską Barceloną.

Choć wielu kibiców zarzuciło Włochowi antyfutbol, trzeba przyznać że był to jedyny, genialny sposób na zatrzymanie pędzącej po kolejne trofea Barcelony. Wielu wyrażało krzyczącą niesprawiedliwość, że przegrała piłka. Fakty mówią jednak same za siebie –Katalończycy nigdy nie pokonali Chelsea pod wodzą Guardioli, z kolei Messi nigdy nie trafiał do ich siatki. Londyńczycy nie mieli posiadania piłki, nie mieli poparcia ze strony tłumów zgromadzonych na Camp Nou, nie mieli też pełnego składu wraz z kapitanem – a jednak potrafili pokonać tą wielką Barcelonę, której ciężar trofeów wyginał drewno na klubowej gablocie.  „The Blues” już wielokrotnie pokazywali w tym sezonie, że potrafią dostosować swój styl pod  każdego. Pierwszy lepszy przykład z rękawa to pojedynek Chelsea – Tottenham. I choć Kogutom nie można odmówić waleczności i dobrego usytuowania się na  krajowym  podwórku, mecz z Barcą miał okazać się czymś awykonalnym dla Di Matteo.

Mecz życia dla Di Matteo  ułożył się jednak po jego myśli. Któż jednak prócz brukowców zapewni mu posadę na przyszły sezon? Roman Abramowicz? Kibice? Piłkarze? Jedno jest pewne – wygrana w finale z Bayernem znacznie by go do tego przybliżyła – no chyba, że w „dawny cień” w którym się znajdywał odsunie go ten którego pokonał – Pep Guardiola.

WIELKI PRZEGRANY CZY WIELKI ZWYCIĘZCA?

Pozycji Pepa Guardioli jeszcze nie dawno nie kwestionował nikt. Człowiek sukcesu, odwieczny rywal Mourinho czy człowiek kształtujący nową erę nowoczesnego futbolu – tak w kilku słowach opisywali go kibice z całego piłkarskiego globu. Człowiek o ogromnym zapasie nerwów, pod ciągłą presją i niesamowicie wysokich ambicjach, które wytoczył sobie od samego początku. Ofiara własnych umiejętności mając na dzisiejsze zakończenie przygody z Blaugraną – przecież zdobył w niej już wszystko. Niestety, 41-letni szkoleniowiec jest dobitnym przykładem na to jak można stracić cały rok pracy w niecały tydzień. Najpierw porażka na Stamford Bridge, która w efekcie przekreśliła jego szansę na finał Ligi Mistrzów, nieco później porażka z Realem Madryt która zakończyła jego szansę na mistrzostwo i przelała czarę goryczy.

Ciężko powiedzieć co spowodowało, że charyzmatyczny Hiszpan przestał mieć pomysł na własną drużynę. Wystarczy tylko spojrzeć na jego dotychczasowe statystyki w katalońskim zespole – 242 mecze, 175 wygranych, 21 porażek co daje 72 % wygranych meczów na każdym froncie. Wynik ten mówi sam za siebie. Guardiola nie bał się stawiać na młodzież, ultraofensywny futbol i minimalistyczne transfery – był pewny swoich decyzji, przynajmniej do pewnego momentu.

Po paśmie czteroletnich sukcesów przyszedł czas podpisywania nowej umowy, jednak wobec słabej dyspozycji zespołu pod znakiem zapytania stała jego dalsza przyszłość. Sam Guardiola stwierdził, że jego czas dobiega końca a on sam czuje się już nieco wypalony. Miał przedstawić plan swojej umowy, lecz nie zdecydował się na to powierzając swój zespół w ręce swojego asystenta Tito Vilanovy. To właśnie ten człowiek kształtować miał jej styl, a Guardiola miał być tylko swoistym mediatorem, przyjacielem dla swoich podopiecznych.

Jeszcze przed konferencją prasową, dociekliwi żurnaliści podawali coraz to nowsze nazwiska mające przywrócić Barcelonę do dawnego błysku. Mówiło się o Ernesto Valverde,  Laurent’cie Blancu czy Marcelu Bielsy. Wciąż nie wiadomo jednak, jakie rozwiązanie byłoby dla hiszpańskiego giganta najlepszym rozwiązaniem.

JESZCZE NIE TERAZ

Mecz na Santiago Bernabeu z Bayernem Monachium przekreślił również marzenia Mourinho o kolejnym tryumfie w Lidze Mistrzów. „Królewscy” zwiesili nos na kwintę i po serii rzutów karnych ulegli Bawarczykom, którzy o awans walczyli do samego końca. Wynik ten nie tylko rozczarował kibiców na całym świecie, ale doprowadził do tego, że po raz pierwszy w elitarnych rozgrywkach Champions League w finale wystąpi gospodarz rozgrywek.

Podpopieczni „The Special One” rozpoczęli to spotkanie z wysokiego C. Dyrygentem w układance Portugalskigo taktyka był jak zwykle Cristiano Ronaldo, który już po kwadransie celebrował swoje drugie trafienie. Niestety, z minuty na minutę było coraz gorzej – a rywale zawodników z Madrytu zaczęli przechodzić swoisty renesans. Gwoździem do trumny było wpisanie się do sędziowskiego notesu Arjena Robbena. Holender ze stoickim spokojem ustawił futbolówkę na wapnie i umieścił ją tuż nad rozpaczliwie interweniującym Ikerem Casillasem. Bez zaskoczenia eks-zawodnik Chelsea i właśnie Realu nie cieszył się ze swojego trafienia.

Wynik 2-1 zamarł na stałe na tablicy wyników, lecz kibice zgromadzeni tego dnia na stadionie z pewnością się nie nudzili. Zobaczyli bowiem ambicję przez duże A, walkę przez duże W i emocję przez duże E. To był arcyciekawy spektakl, iście piłkarska uczta, którą tego dnia zaserwowało nam 22 zawodników na boisku. Dogrywka nie dała rozstrzygnięcia – dała go za to seria rzutów karnych. Najpierw pomylił się Cristiano Ronaldo potem Kaka na końcu panu Bogu w okno zapukał Sergio Ramos. Stojący Vis-a-vis Neuera - Casillas wychwycił strzały Lahma i Kroosa.

WSZĘDZIE DOBRZE ALE W DOMU NAJLEPIEJ

W świetle reflektorów tuż obok Chelsea stanął również Bayern Monachium. Bawarczycy zagrają u siebie bez wykluczenia znakomitej większości piłkarzy oraz przed własną publicznością. Za kartki pauzować będą bowiem Alaba, Gustavo i Badstuber. Rekordowy mistrz Niemiec pokazał charakter, ponownie zachwycił i już szykuje się na starcie z londyńską Chelsea. To będzie ciekawy finał – nie tylko dlatego że był niespodziewany, ale dlatego że naprzeciwko siebie staną dwie równe sobie drużyny i końcowego rezultatu nie jest na dziś dzień wskazać nikt.

Wspaniałym obrazkiem okazał się gest Jose Mourinho, który po meczu dał się do szatni Bawarczyków i osobiście pogratulował piłkarzom i sztabowi trenerskiemu awansu do finału. Te niecodzienne zachowanie wzbudziło wielki szacunek nie tylko piłkarzy Bayernu, ale również szkoleniowca Juppa Heynckesa.

Gest ten zapoczątkował wielką batalię, która rozegra się już 19 maja na Allianz Arena. Cudowna oprawa, stadion dzielący się na czerwonych i niebieskich to tylko niektóre z atrakcji nadchodzącego wieczoru. Jedno jest pewne –walka będzie toczyła się o najmniejsze źdźbło trawy.

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Problemy del Bosque - hiszpańska siesta czy donośne Ole,Ole?


Reprezentacja del Bosque to bezsprzecznie jedna z najgroźniejszych drużyn finałów Euro 2012. Faworyt z półwyspu Iberyjskiego bardzo chciałby powtórzyć wyczyn sprzed 4 lat, kiedy to podczas mistrzostw w Austrii i Szwajcarii sięgali po swoje drugie mistrzostwo w tych rozgrywkach.
Patrząc na reprezentację „La Roji” nie da się ukryć, że główny jej szkielet skrzętnie budowany jest z zawodników Barcelony i Realu Madryt. Aż 14 zawodników obydwu tych zespołów na stałe zadomowiło się w pierwszej według rankingu FIFA drużynie. Można powiedzieć, że zlepek tych dwóch drużyn komponuje zespół niemalże idealny. Zmysł i technika Barcelony z żelazną taktyką stosowaną na co dzień przez Jose Mourinho w Realu.
Mimo wielu fantastycznych zawodników występujących na co dzień w najsilniejszych ligach Starego Kontynentu, selekcja tej kadry nigdy nie jest prosta. Wynika to nie tylko z formy poszczególnych zawodników, ale i ilości piłkarzy, którzy z powodzeniem mogliby reprezentować barwy narodowe. Na chwile obecną, najtrudniejszym zadaniem dla selekcjonera wydaje się być obsadzenie pozycji napastnika, chodź i ten problem wydaje się być z czasem coraz to mniejszy.
Najmniej stresu selekcjonerowi, powinno przysporzyć pozycja bramkarza. Tam od lat niekwestionowaną pozycję piastuję Iker Casillas, który według wielu fachowców jest najlepszym golkiperem na świecie. Podobno dzięki niemu nie warto szkolić się na tej pozycji w słonecznej Hiszpanii. W razie absencji tego wybitnego fachowca w pogotowiu czekają Victor Valdes, Pepe Reina a nawet David De Gea, którzy dalej są podporą swoich klubów. Mimo że cała trójka reprezentuje barwy największych zespołów na świecie, wciąż wydają się oni o klasę niżej od „serca drużyny” którym jest i którym bije Cassilas.
Dobrze prezentuje się również linia defensywy. W środku tej formacji równych sobie nie ma dla Gerarda Pique oraz Carlesa Puyola. Na lewej flance najprawdopodobniej zagra obiecujący zawodnik Valencii - Jordi Alba, którego zmiennikiem będzie Alvaro Arbeloa. Prawa strona wydaje się być zarezerwowana dla Sergio Ramosa, który może okazać się dobrym zmiennikiem dla Pique i Puyola, którzy mogą obniżą loty albo po prostu doznać nieprzyjemnej kontuzji.
Marzeniem dla każdego trenera wydaje się być linia pomocy. Xavi, Iniesta, Fabregas, Busquets, Xabi Alonso czy Javi Martinez to tylko niektóre nazwiska, które sieją postrach u najbardziej wytrawnych defensorów. Zawodnicy Ci „uskrzydleni” pomocą Juana Manuela Maty, Davida Silvy czy Jesusa Navasa wydają się być nie do zatrzymania. To właśnie ta formacja spędza najwięcej snu z powiek, bowiem wobec tylu, wielkiej klasy zawodników selekcja tak czy siak będzie krzywdząca. Jest to jednak problem, z którym chciałby się zmagać każdy szkoleniowiec.
W linii ataku jakby gorzej. Po lekarskich gabinetach wciąż rozbija się David Villa, a Fernando Torres mimo świetnej pracy na boisku daleko jest od bramkostrzelnej formy. Ten pierwszy jest obiektem częstych modłów sympatyków „La Roji”, gdyż bez tego filigranowego zawodnika reprezentacja wydaje się przybierać innych kształtów. Swe modły uprawia również Fernando Torres, który bardzo chciałby się znaleźć na polsko-ukraińskich boiskach. 27-letni snajper Chelsea zachwyca formą, lecz zniechęca ilością zdobytych bramek. Niestety to drugie wydaje się być obligatoryjnym zadaniem każdego szanującego się napastnika. Złotym środkiem na absencję tych dwóch przywołanych wcześniej przeze mnie napastników mają okazać się Fernando Llorente oraz Roberto Soldado, który ostatnimi czasy mocno akcentował swoje aspiracje do gry w podstawowym składzie.
Czy Vicente del Bosque powtórzy sukces swojego poprzednika – Luisa Aragonesa i okryje glorią słoneczną Hiszpanię? Czy dzięki niemu świat słyszy gromkie Ole, Ole? Szkoleniowiec ten już raz potwierdził, że nie przypadkowo jest on selekcjonerem kadry, gdyż przed dwoma laty sięgał on po złoto na MŚ w RPA. Po mistrzostwo Europy jeszcze nigdy jednak nie sięgał. W jego składzie nie będą grały nazwiska, lecz zawodnicy, którzy w danym okresie prezentują się najsolidniej. Ci mają podbić gdańskie PGE Arena na którym to będą rozgrywać wszystkie swoje mecze grupowe. Ich rywale nie mieszczą się w przeciętnych kategoriach – Włosi, Irlandczycy i Chorwacji nie przyjeżdżają grać tutaj o pietruszkę.

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Goal-line: pomoc czy katalizator emocji?


Świat piłki pełen jest kontrowersji, brutalności a nawet niesprawiedliwości. Niestety, włodarze największych organizacji piłkarskich wciąż nie poczuwają się do jakichkolwiek zmian, chodź w najbliższym czasie ma to się skrzętnie zmienić. Jednym z główych problemów dzisiejszego futbolu jest brak wglądu do powtórek telewizyjnych przy sytuacjach trudnych do ocenienia - o czym świetnie przekonał się arbiter wczorajszego meczu Chelsea – Tottenham, Martin Atkinson.

CZY BYŁ GOL?
Na zegarze wczorajszego półfinału wybija 49 minuta. Po zamieszaniu w polu karnym „Spurs” do piłki podchodzi Juan Manuel Mata. Oddaje on strzał, który chwile później powoduje nie tylko zmianę na tablicy wyników, ale największe kontrowersję na stadionie Wembley od 1966 roku. Do arbitra podbiegają zawodnicy Tottenhamu nazywając go wierutnym kłamcą a nad jego głową spoczywają tysiące rozgniewanych kibiców.
Powtórki wczorajszej sytuacji, czy dokładne ujęcia aparatem fotograficznym wciąż dzielą sympatyków futbolu na dwa obozy. Jedni twierdzą, że bramka została zdobyta prawidłowo, drudzy zaś, że zdjęcie nie było zrobione tuż przy linii i nie przekracza całym swoim obwodem linii bramkowej, powodując swoiste złudzenie optyczne.  Do dziś więc, ciężko określić, czy Anglikowi należą się brawa, czy chłosty.


 
NAJNOWSZE TECHNOLOGIE JUŻ NIEBAWEM
Fifa potwierdziła, że jeszcze w tym miesiącu rozpocznie się wprowadzenie technologii goal-line, która ma zapobiegać podobnym sporom. Międzynarodowy związek piłki nożnej potwierdził również na swojej witrynie, że zostały zatwierdzone dwa systemy, które będą w najbliższej przyszłości testowane na wielu płaszczyznach. Dotychczas można być zadowolonym z technologi Hawk-eye oraz GoalRef, które wchodzą powoli do futbolowego świata czyniąc tym samym nie tylko swój debiut, ale również pewną rewolucję. Hawk-eye mogliśmy już wcześniej podziwiać w tenisie – to system oparty na śledzeniu piłki przez specjalną kamerę. Z kolei Goal Ref to system wykorzystujący pole magnetyczne. Oba te systemy wysyłają do sędziego sygnały piłki przekraczającej linię bramkową i do niego należy wówczas ostateczna decyzja.

GRAHAM POLL WIE LEPIEJ
Po wczorajszym meczu odezwały się pierwsze głosy, które ścinały głowę pana Atkinsona. Jako pierwszy, temat podjął emerytowany sędzia piłkarski – Graham Poll. Ceniony sędzia nie miał wątpliwości, że przyznanie gola Chelsea było karygodnym błędem, który powiększa tylko listę nie najlepszych decyzji tego arbitra. Były sędzia zżymał, że powtórki dostępne telewidzom dokumentowały, że piłka nie przekroczyła linii bramkowej. Dziwił go również brak reakcji ze strony sędziego liniowego, który powinien mieć dobry wgląd na tą sytuację. Ostatnią z uwag 49-letniego arbitra było stwierdzenie, że technologie zapobiegające takim sytuacją nie zostaną wprowadzone na tyle szybko by wpłynąć na najważniejsze, nadchodzące spotkania. Dzięki temu, reputacja Atkinsona i wielu innych sędziów wciąż będzie niezagrożona, a bramki dalej będą dyktowane z kapelusza.

KOGUCI ATAK
Decyzję sędziego popierają również zawodnicy Tottenhamu. Adebayor, Parker, King  czy Cudicini to tylko niektóre nazwiska, które wytykają Atkinsona najdłuższym palcem. Napastnik Togo wyznał, że za porażkę obwinia właśnie sędziego, który zabił wczorajszy spektakl swoimi nieudanymi decyzjami. Osoba, która wydawałaby się najbliżej – czyli Carlo Cudicini również uważa że gol nie powinien zostać przyznany. Według Włocha nie wiedział on w pierwszej chwili o tym czy piłka znalazła się w bramce, lecz miał przed sobą kilku graczy co w jego odczuciach oznaczało nieważność zdobytego gola. Były gracz Chelsea przyznał, że sędzia nie był pewny swojej decyzji, lecz należała ona tylko do niego. Według wstępnych relacji sędzia liniowy odesłał rozwścieczonych zawodników Tottenhamu do sędziego głównego. Murem za swoimi kolegami stoi również Ledley King. Rosły defensor przyznał, że nie widział powtórki tej sytuacji, lecz z jego perspektywy piłka nie wpadła do bramki całym obwodem. Trudno jest mu zatem uwierzyć w decyzje Atkinsona, który był znacznie oddalony. Kapitan Spurs stwierdził że decyzja ta ustawiła mecz i znacznie utrudniła im szanse awansu. Głosu rozżalenia udzielił na koniec  Scott Parker, który twierdzi, że piłka nie znalazła się nawet w pobliżu linii. Według reprezentanta „Synów Albionu” lezący piłkarze zakryli linię, umożliwiając piłce jej przekroczenie.

CO NA TO HARRY?
Oliwy do ognia dodał Harry Redknapp. Faworyt do objęcia sterów reprezentacji Anglii stwierdził, że sędzia nie widział sytuacji co zaowocowało jego błędem.  Szkoleniowiec „Kogutów” nie rozumie jak można było zaliczyć trafienie, które było blokowane przez ciała leżących piłkarzy. Najlepszym pomysłem dla eks-szkoleniowca Portsmouth jest jak najszybsze uzdrowienia piłki za pomocą technologi goal-line. Tylko ona ma być złotym środkiem w kontrowersjach, które pozostawiają za sobą echo w kolejnych latach.  Najciekawszym stwierdzeniem było jednak, że po odbytej rozmowie obydwu panów, pan Atkinson przyznał, że popełnił błąd i będzie go czekał ciężki tydzień.

CO NA TO ROBERTO?
Włoski taktyk, przejmujący tymczasowo schedę po Villas-Boasie nie szedł naprzeciw tłumowi. Według niego przy drugim golu piłka nie przekroczyła linii a jego zespół miał wiele szczęścia. Pamięta on jednak wielokrotnie powtarzane błędy na niekorzyść swojej drużyny. Nie umniejsza jednak swojego sukcesu – nie zdobył dwóch, lecz pięć klasowych goli, które pozwoliło mu awansować dalej. Rozumie jednak frustracje swoich rywali  i utwierdza to co mówił na wcześniejszych konferencjach prasowych – wprowadzenie goal-line to lek na całe zło.

NIEBIESKI PUNKT WIDZENIA
Sytuację skomentowali również Petr Cech, który stał wczoraj między słupkami londyńskiej Chelsea oraz John Terry, na którego to kolanach spoczywała futbolówka. Czeski golkiper  stwierdził, że po obejrzeniu powtórek gol nie powinien zostać uznany, lecz jest on w stanie zrozumieć, że ciężko było ocenić to w ułamku sekundy. Kapitan zespołu John Terry wyznał, że strzał trafił w niego i nie przeszedł linii, jednak sędzia liniowy widział sytuację i przyznał rację arbitrowi głównemu. Ludzie mogą się spierać o to czy o tamto, lecz nie zmienia to faktu, że jego zespół znalazł się w finale tych prestiżowych rozgrywek.

NAGONKA NA SĘDZIÓW
Echa tej sytuacji nie milkną do dziś. Na popularnym serwisie społecznościowym Twitter swoje wpisy publikują niemal wszyscy zawodnicy angielskiej Premier League. Bojkotują oni pracę sędziów, która w ostatnim czasie faktycznie daje sporo do myślenia. Jednym z nich jest napastnik Manchesteru United – Micheal Owen, który za pomocą Twittera zaapelował o pomoc arbitrom. - Ciekawe ile jeszcze będzie złych decyzji arbitrów, zanim władze zaczną wspierać urzędników? Nagłówki zawsze będą się wydawać niczym w porównaniu do jakości footballu i tego, jaką rolę odgrywa w dzisiejszych czasach. Przeciw szokującej decyzji Atkinsona protestowali min. Pundit, Robbie Savage czy Stan Collymore.

A według Was – gol powinien zostać uznany?

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Bajka czy koszmar?


Jeszcze niedawno Lengwedocja bardziej kojarzyła się z dobrym winem aniżeli miejscem w którym możemy podziwiać futbol wielkiego formatu. W południowo-wschodniej Francji,  prócz pięknego Morza Śródziemnego czy Pirenei od pewnego czasu można zawiesić oko na czymś zupełnie innym. Wszystko to za sprawą drużyny Montpellier, która okazała się prawdziwą rewelacją w tegorocznych rozgrywkach Ligue 1. Drużyna, zbudowana za niespełna siedem milionów euro konkuruje dzisiaj z największymi. Jak widać to kwota wystarczająca by ustanowić nowy porządek w futbolu i być na ustach całego piłkarskiego zlepku Starego Kontynentu.

TAK JEST, PANIE TRENERZE!

Ojcem sukcesu mianuje się niejakiego Rene Girarda – 58-letniego francuskiego szkoleniowca, który objął stery francuskiego zespołu w roku 2009. W pierwszym roku pracy udało mu się zająć piąte miejsce, w kolejnym doprowadzić swoją drużynę do finału Pucharu Ligi a w tym, toczy najwyższe boje zwycięstwo w lidze, piastując pozycję lidera Ligue 1 na 7 kolejek przed zakończeniem sezonu. Sam zainteresowany, każdego ranka odwiedza ten sam kiosk, udaje się do tej samej kawiarni a potem wyrusza w kilkunastu kilometrową podróż do Montpellier czyli twierdzy prawie niezdobytej. Statystyki mówią same za siebie – w obecnym sezonie drużyna ta odniosła 24 zwycięstw, 6 remisów i 7 porażek. Taki a nie inny bilans pozwolił uplasować mu się przed trzema największymi markami francuskiej ekstraklasy – PSG, Lille oraz Lyonem.

Zanim przejął ekipę z Montpellier jego trenerskie rzemiosło nie powalało na kolana. Przed rokiem 2009, spędził tylko dwa sezony w Ligue 1. Najpierw była to nieudana przygoda z Olympique Nimes w sezonie 1991/1992, a następnie krótka przygoda z Racingiem Strasbourg w 1998 roku. Po swoich niepowodzeniach zawiesił nos na kwintę i skupił się na trenowaniu młodzieżowych reprezentacji swojego kraju.

BRZYDKIE KACZĄTKO

Klub z Stade de la Mosson od początku swojego istnienia, które datuje się wraz z rokiem 1919 tylko raz zabłysnęło na krajowym podwórku. Był to rok 1990 w którym to granatowo-pomarańczowe trykoty po raz pierwszy sięgnęły po krajowy puchar. Dziś, siły Montpellier nie bagatelizuje prawie nikt. Girard tworzy temu zespołowi bogatą historię, która ma zapisać się złotymi zgłoskami na kartach futbolu.

Ten sezon ma należeć do nich. Klub, którego budżet wynosi zaledwie 33 miliony euro stopniowo udowadnia, że potrafi rywalizować z największymi pretendentami do tytułu. Ogrywa Lille, Marsylię, Lyon czy Bordeux – remisuje z Paris Sant Germain, Toulouse czy St. Ettiene, sukcesywnie pnąc się do tego, co sukcesywnie omijało ich przez ostatnie lata. Co więcej, dzieje się to minimalnym nakładem sił – od kilku ostatnich lat nie nastąpiły prawie żadne zmiany personalne a na transfery nie wydano więcej niż siedem milionów. Jednym z tych transferów był gwiazdor dzisiejszego zespołu - Olivier Giround, który wyrósł na najlepszego strzelca rodzimej ligi, wpisując się do sędziowskiego notesu aż 19 razy.

DIABEŁ TKWI W SZCZEGÓŁACH

Jaki jest fenomen tego zespołu? Otóż proszę państwa - to żywy dowód na to, że do sukcesu nie są potrzebne astronomiczne kwoty wydawane na piłkarzy, a sumienna praca z młodzieżą. Younes Belhanda, Mapou Yanga-Mbiwa, Geoffrey Jourden, Benjamin Stambouli czy Jamel Saihi to tylko niektóre nazwiska, które w przyszłości mogą stanowić o sile francuskiego zespołu. Warto zauważyć, że w podstawowym składzie tej drużyny znajduje się jeszcze ośmiu innych piłkarzy, którzy od najmłodszych lat szkolą piłkarskie rzemiosło pod okiem sztabu szkoleniowego Montpellier.  To swoisty zlepek lokalnych szkółek oraz młodzieżowych reprezentantów swojego kraju. Całą konstrukcję złożoną od fundamentów z nieopierzonych młokosów wspiera kilku weteranów Ligue 1. Substancja niemalże doskonała.

Powstaje tu tylko jedno podstawowe pytanie. Czy drużyna dowodzona przez Girarda utrzyma formę do ostatniej kolejki? Przecież wiele było już zespołów, które najpierw wspinały się na sam szczyt, tylko po to by z niego spaść. Letnia wyprzedaż najlepszych zawodników czy walka na europejskich frontach przerastała już największych, którzy nie raz, nie dwa topili się w oceanie własnych sukcesów, trafiając następnie do otchłani przeciętności.

wtorek, 3 kwietnia 2012

O dwóch takich co ukradli księżyc

Któż z nas nie marzył czasem o byciu częścią jednego z najlepszych zespołów na świecie. O kolegach  z najwyższej futbolowej półki, którzy wraz z Tobą przesiąknięci są złotą myślą taktyczną swojego trenera. Myśląc o podobnych zespołach na ustach cisną się dwa hiszpańskie kolosy – Real Madryt i FC Barcelona. 

Te dwie, mówiące same za siebie marki zdominowały futbol nie tylko na rodzimym podwórku ale również na arenie europejskiej. Swoimi spotkaniami do dziś zrzeszają miliony fantów piłki kopanej na całym świecie. Drugie tyle znajduje się przed odbiornikami telewizyjnymi, gryząc paznokcie i plamiąc piwem ich umiłowane trykoty. Jak głęboko usadowione są te dwa kluby w sercach kibiców? Czy jest to dobrze kreowany wizerunek przechwycony przez media? A może swoisty fenomen?

Sezon hiszpańskiej La Ligi nieuchronnie się kończy. Ba! Dla niektórych skończył się on już jakiś czas temu. Wraz z nim ma rozpocząć się lament kibiców z Katalonii, dla których sześciopunktowa różnica w ligowej tabeli ma okazać się zaporą nie do przejścia. Dokładnie tyle oczek ma zadecydować o  detronizacji Blaugrany, która faktem tym nie wydaje się na chwile obecną wzruszona. Według wielu ekspertów, Guardiola zdecydował się odpuścić mistrzostwo kraju, by wyrywać ostatnie źdźbła trawy w Lidze Mistrzów. To dość dziwne posunięcie, gdyż ten sam zespół jeszcze niedawno stać było na tryumfowanie na obu frontach. Trudno powiedzieć czy zespół ten znalazł się w fazie rozkładu, przemęczenia czy czegokolwiek innego, powodującego jego niepełną efektywność. Wydawałoby się, że klub ten posiada już niemal wszystko – najwyższe dochody, kibiców, trofea, dokonały obiekt, przyszłościową drużynę a nawet – kapitalne jej zaplecze, które ma zdominować nadchodzący futbol.

Po drugiej stronie barykady stoi zespół z serca słonecznej Hiszpanii – Real Madryt. Jego dotychczasowych sukcesów mimo niekończącej się aktywności na rynku transferowym nie bagatelizuje niemal nikt. Od zawsze, na zawsze klub, który w rywalach budził strach, a w kibicach uwielbienie. Przez jego szeregi przewijają się największe nazwiska, które albo wspominaliśmy, albo wspominać będziemy. Na Santiago Bernabeu nie można zobaczyć kibiców ziewających czy zanudzonych przebiegiem spotkania, gdyż domeną tego zespołu od lat była ultra ofensywa. Tam, kibic jest bardziej klientem, oczekującym na dobry spektakl aniżeli wyrafinowanym fanem. Fakt skrzyżowania ze sobą mieczy obu tych drużyn w „Gran Derbi” wiąże się z ogromną dawką emocji, o które ciężko w jakiejkolwiek innej, szeroko rozumianej rozrywce.

Warto byłoby się jednak zastanowić nad fenomenem obu tych zespołów. Statystyki mówią same za siebie – ponad 50% dochodów hiszpańskiej ligi zgarnia właśnie  ten duet. Nie da się również ukryć, że prócz niewielu wyjątków, wciąż nie mają oni godnego przeciwnika w wyścigu o mistrzostwo swojego kraju. Niespodzianek zazwyczaj nie ma – o mistrzostwo walczy Real z Barceloną albo Barcelona z Realem. Czasem, któryś z pozostałych zespołów wzbije się na wyżyny, by zostawić oddech na plechach tej dwójki, lecz po sezonie szybko traci on trzon swojej drużyny wobec szerzącego się w strukturach wewnętrznych  - kryzysu finansowego. 

Wyobraźmy sobie sytuację w której zespoły te trafiają do realiów wymagającej ligi angielskiej. Tam, o najwyższe glory walczą nie dwa, trzy a nawet cztery zespoły. Poziom Barclays Premier League z roku na rok staje się coraz to bardziej wyrównany i nie ma już w nim miejsca na zespoły słabe. Nie można przewidzieć końca spotkania ani tego, kto będzie celebrował upragniony tytuł. Szeleszczą kości, leją się hektolitry potu a każdy komplet punktów jest na wagę złota. Scenariuszu takiego zjawiska nie byłby w stanie wymyślić najwybitniejszy reżyser. Nie jest chyba tajemnicą poliszynela, że hiszpańskim gigantom trudno byłoby walczyć co roku najwyższe cele. W swojej rodzimej lidze, osiadły na pewnym poziomie, który w zupełności wystarczają na osłodzenie podniebienia tym najbardziej „wymagającym”.  I choć w Primiera Division nie ma gromu niespodzianek, na popularność nie narzeka – i słusznie. 

Zostańmy jednak w dzisiejszych realiach, stąpnijmy  twardo na ziemię i wyzbywajmy się niepotrzebnych porównań tych dwóch najciekawszych lig świata, by przenieść się na grunt europejski. Tutaj zdecydowanym weteranem okazuję się być Barcelona, która w ostatnich latach sięgała po te najwyższe trofeum w dosyć regularnym odstępie. Mimo srogich zarzutów o jej faworyzację i aktorstwo nie dało jej się zarzucić brak stylu. Każdego roku wnosiła ona do rozgrywek coś innego, coś niespotykanego. Co prawda często było to również szczęście, lecz i ono potrzebne jest każdemu. Szczęście to, mniej lub bardziej przyczyniało się do końcowych sukcesów stanowiących o jej dzisiejszej popularności.  Już teraz jednak widać, że wobec zrównywania się poziomu w piłce, Barcelonie nie jest już tak z górki, a każda kolejna potyczka przypomina widokiem piłkarskie szachy.

Łatwo nie jest również Realowi. Królewscy swoje fazy często kończyli już w 1/8 tych rozgrywek co doskonale świadczy o tym, że bycie drugim czy pierwszym zespołem w Hiszpanii to nie wszystko. W tej edycji ma być inaczej a dla ścisłości – już jest inaczej. Zawodnicy Realu przełamali już fazę w której bardzo często kończyła się ich przygoda.

Jaki jest fenomen tych drużyn? Z czego wynika ich dominacja? - z tym pytaniem pozostawiam Was już sam na sam.