Popularne posty

niedziela, 20 maja 2012

Veni, vidi, vici!


Tak jak wszystko co dobre szybko się kończy tak rozgrywki piłkarskiej Ligi Mistrzów już za nami! Tryumfatorem  20 edycji tych elitarnych rozgrywek została londyńska Chelsea. Zespół od początku do końca skazywany na porażkę – przynajmniej wtedy, kiedy szkoleniowcem drużyny pozostawał Andre Villas-Boas.

ROBERTO DI TROFFEO

Nowego ducha, ambicję i wolę walki udało się wpoić dopiero asystentowi charyzmatycznego Portugalczyka – Roberto Di Matteo. Fachowiec za grosze, zupełny żółtodziób czy trener na chwile – tak mówiło się o Włochu, który wydawał się skrzętnie odliczać dni do swojego zwolnienia. Jak widać każdy z 77 krzyżyków stawianych przez niego każdego dnia na kalendarzu był nad wyraz niepotrzebny. Jak zaczarowaną różdżką odmienił losy zespołu ze Stamford Bridge, który z dnia na dzień tracił na jakości.

Wystarczyło tylko uwierzyć w starą gwardię, która mimo wieku, wciąż jest kręgosłupem a nawet sercem drużyny. Na nic zdawało się setki wykresów taktycznych Villasa-Boasa – Włoch wprowadził przyjacielską atmosferę w zespole, stawiając na proste schematy i najczystsze partnerstwo. Był jak kapitan ratujący tonący statek. Tak, 19 maja Roberto Di Matteo zagrał mecz swojego życia, dzięki któremu już teraz może przeliczać swoją wartość rynkową. Złotymi głoskami wpisał się na kartach londyńskiego zespołu, który  ani pod wodzą Jose Mourinho, ani Guus Hiddinka ani tym bardziej Granta czy Ancelottiego nie potrafił odnieść podobnego sukcesu. Wielu ekspertów wydaję się łączyć jego historię z tą Pepa Guardioli i chyba jest tak w istocie. Nikt wcześniej nie mógłby przecież podejrzewać, że człowiek znikąd okryję glorią zespół Chelsea po raz pierwszy i historyczny. Di Matteo dołączył tym samym do panteonu sześciu włoskich szkoleniowców, którzy wygrywali Ligę Mistrzów.

42-letni szkoleniowiec nie tylko wygrał, ale wyprowadził swoją drużynę z kryzysu. Kto wierzył w awans Chelsea po pierwszym meczu 1/8 z Napoli, kiedy to Włosi odprawili zespół Villasa-Boasa aż 3:1? Czyżby siły wyższe chciały wynagrodzić Chelsea to co wyraźnym łukiem omijało ich przez te wszystkie lata? Co sprawiło, że zakończyli oni hegemonie Barcelony?

W meczach z Barceloną czy Bayernem zarzucano 42-letniemu szkoleniowcowi futbol zbyt asekuracyjny, wręcz ultradefensywny. Trzeba przyznać, że był to jednak sposób celowy i zamierzony, by nie nadziać się na rozpędzoną Barcelonę lub grający na własnym obiekcie Bayern Monachium. Mówi się, że wygrał antyfutbol. Nic głupszego! Gdyby wygrał antyfutbol, 11 zawodników Bayernu nie miałoby problemu z ulokowaniem futbolówki w siatce, a defensorzy Chelsea nie graliby na tak wysokim poziomie. Piłka nie jest grą statystyk, lecz bramek i skrzętnie przekonała się o tym drużyna z Monachium. Bo przecież kto rzuca się psu do gardła w jego budzie?

BAWARSKI PŁACZ

Monachijski finał był zwieńczeniem pięknego, nieprzewidywalnego sezonu. Ligę Mistrzów wygrała drużyna, która zajęła zaledwie 6 pozycję w angielskiej Champions League. Dopiero w konkursie rzutów karnych „The Blues” przegonili demony z Moskwy i sięgnęli po najcenniejsze trofeum w europejskiej piłce.

Od pierwszego gwizdka sędziego do rozpaczliwego ataku rzucili się gospodarze. Dążyli oni do jak najszybszego zdobycia bramki. Zadaniem Chelsea prędko stała się więc obrona dostępu do własnej bramki i czekanie na kontratak. Stylem, przypominało to nieco grę z hiszpańską Barceloną lecz tym razem walczono gra toczyła się o wszystko. Już w piątej minucie spotkania z dystansu huknął Toni Kroos lecz futbolówka nie zmierzała nawet w światło bramki. W kolejnych minutach zwiększało się natężenie bramki londyńczyków, lecz w pogotowiu znajdowali się jej defensorzy.

Po pierwszym kwadransie, świetną sytuację wykreował sobie Arjen Robben. Holender uderzył płasko w lewy róg rozpaczliwie interweniującego Petra Cecha, lecz ten sparował piłkę tuż na poprzeczkę. Piętnaście minut później potężnym strzałem z woleja popisał się Thomas Muller, jednak jego strzał został wymierzony w kibiców będących tego dnia na stadionie Allianz Arena.

W drużynie gości, przed pierwszą szansą na zdobycie gola znalazł się Salomon Kalou. Iworyjski Internacjonał otrzymał długie prostopadłe podanie, lecz jego strzał z ostrego konta nie zaskoczył dobrze dysponowanego w tym meczu Neuera. Chwile później Niemcy dali odpowiedź – po ograniu Garry’ego Cahilla do pozycji doszedł Mario Gomez. Niemiec hiszpańskiego pochodzenia uderzył jednak na wysokość 3 piętra. Pierwszego głośnego okrzyku bawarskich kibiców można było doświadczyć w 53 minucie, kiedy piłkę do bramki Chelsea skierował Franck Ribery. Gol nie został uznany, bowiem Francuz znajdywał się na pozycji spalonej. Kolejne minuty to prawdziwe piłkarskie szachy i szereg rzutów rożnych dla zawodników z Monachium. Kiedy sympatycy obu drużyn pogodzili się już z myślą o dogrywce rozpoczęło się niezwykle emocjonujące spotkanie.

W 82 minucie po dośrodkowaniu Lahma do piłki dopadł Muller i kozłem z najbliższej odległości pokonał bezradnego Petra Cecha. Radość i euforia 8 minut przed zakończeniem spotkania zapędziła gospodarzy do zguby. Trzy minuty przed zakończeniem angielskich kibiców ożywił Didier Drogba, który doprowadził do wyrównania. Sen Bawarczyków o trofeum zaczął się oddalać.

W dogrywce reprezentant Wybrzeża Kości Słoniowej stał się na moment antybohaterem, podcinając we własnym polu karnym Ribery’iego który zakończył tym samym to spotkanie. Sędzia wskazał na wapno ulokowane. Na jedenastym metrze stanął były zawodnik Chelsea – Arjen Robben.  „Latający Holender” podszedł do rzutu karnego zbyt pewnie i Petr Cech nie miał problemów z jego wybronieniem. Chwile przed końcem piłka na milimetry minęła bramkę Chelsea po nieprzygotowanym, technicznym strzale Olicia. O losach rywalizacji musiały zadecydować karne.

Pierwsze pudło zaliczył już w pierwszej serii Juan Mata. Po tym strzale sympatycy „The Blues” przypominali sobie finał z Moskwy. W czwartej serii pomylił się Olić a stan rywalizacji wyrównał Ashley Cole. Kilka sekund później dramat dla swojej drużyny przyniósł strzał Schweinsteigera, który został obroniony przez golkipera gości. Formalności wypełnił Didier Drogba, który bez zbędnego rozbiegu był górą nad Neuerem, który rzucił się w przeciwny róg swojej bramki. 

poniedziałek, 7 maja 2012

EURO 2012: Löw ogłosił kadrę Niemiec!



Selekcjoner reprezentacji Niemiec – Joachim Löw odkrył karty i powołał dziś w Rastatt 27 zawodników na mistrzostwa Europy w Polsce i na Ukrainie.

W wyselekcjonowanej przez 52-letniego szkoleniowca kadry nie zabrakło debiutantów. Mowa tu o 18-letnim pomocniku Schalke Gelsenkirchen – Julianie  Draxlerze, oraz dwa lata starszym bramkarzu Borussii Moenchengladbach, Marcu-Andre ter Stegenie, który w obecnym sezonie zaledwie 24 razy wyciągał piłkę ze swojej siatki. Wielkim zaskoczeniem jest obecność tego pierwszego, który nie tylko nie ma doświadczenia w meczach reprezentacyjnych, ale jest najmłodszym zawodnikiem wybranej przez Löwa kadry. Selekcjoner twierdzi jednak, że jest to piłkarz w ogromnym potencjałem oraz zaskakującą siłą i prędkością.

Nie jest niespodzianką, że w szerokiej kadrze najwięcej miejsc zarezerwowanych zostało przez zawodników Borussi Dortmund oraz Bayernu Monachium.  W ekipie mistrza Niemiec wybrano: Mattsa Humellsa, Mario Goetze, Marcela Schmelzera, Svena Bendera oraz piłkarza pochodzenia tureckiego – Ilkaya Gundogana. W ekipie Bawarczyków z powołania mogli cieszyć się: Manuel Neuer, Holger Badstuber, Phillip Lahm, Jerome Boateng, Toni Kroos, Bastian Schweinsteiger, Thomas Miller oraz Mario Gomez. Pozostali reprezentanci kraju podzielili się pomiędzy ekipy Werderu Brema, Hannoveru, Borussii Moenchengladbach, Schalke, Stuttgartu i Bayeru Levekusen. Nie zabrakło również zawodników z zachodnioeuropejskich marek: Arsenalu Londyn, Lazio Rzym czy Realu Madryt.

Mimo problemów ze zdrowiem w kadrze Niemiec znaleźli się Per Metesacker (złamanie stawu skokowego) oraz Miroslav Klose(naderwany mięsień). Oboje spędzili dużo czasu w lekarskich gabinetach, lecz powoli wracają do regularnych treningów ze swoimi drużynami.

Wśród wielkich nieobecnych wymienia się znakomicie spisującego się w ostatnich miesiącach Patricka Helmesa z Vfl Wolfsburg, Denissa Aogo, Christiana Traescha, Kevina Grosskreutza, Mike Hanke, Simona Rolfesa oraz Stefana Kiesslinga.

Szeroki skład reprezentacji Niemiec na EURO 2012:

BRAMKARZE: Manuel Neuer(Bayern), Tim Wiese(Werder), Marc-Andre ter Stegen(Gladbach), Ron-Robert Zielar(Hannover).
OBROŃCY: Holger Badstuber (Bayern), Philipp Lahm (Bayern), Per Mertesacker (Arsenal), Benedikt Hoewedes (Schalke), Jerome Boateng (Bayern), Mats Hummels (Borussia), Marcel Schmelzer (Borussia).
POMOCNICY: Toni Kroos (Bayern), Bastian Schweinsteiger (Bayern), Mario Goetze (Borussia), Lukas Podolski (Arsenal), Sami Khedira (Real), Mesut Oezil (Real), Andre Schuerlle (Bayer), Thomas Mueller (Bayern), Marco Reus (Gladbach), Sven Bender (Borussia), Lars Bender (Bayer), Ilkay Gundogan (Borussia), Julian Draxler (Schalke).
NAPASTNICY: Mario Gomez (Bayern), Miroslav Klose (Lazio),Cacau (Stuttgart).

piątek, 27 kwietnia 2012

Echa tegorocznych półfinałów!


Mimo, że tegoroczni finaliści piłkarskiej Ligi Mistrzów są nam już znani wciąż nie milkną echa rozgrywanych we wtorek i środę półfinałów. W pierwszym spotkaniu lepsza od Barcelony okazała się Chelsea w drugim - awans zapewnił sobie Bayern Monachium. W obu meczach nie brakowało emocji, kontrowersji czy doskonałej atmosfery. Bayern trafił do historycznego finału pierwszy raz od kilkunastu lat, Chelsea powróciła do niego zaś po 3-letniej przerwie. Ziarna od plew zostały oddzielone?

FACHOWIEC ZA GROSZE

Człowiek (na zdjęciu powyżej) od początku do końca będący w cieniu Andre Villasa-Boasa. Szary, niewidoczny, niesamowicie nieprzewidywalny. Jak widać niewielkie doświadczenie w Premier League wcale nie musi skazywać nikogo na porażkę. Właśnie wprowadził do finału Ligi Mistrzów drużynę, w której kiedyś sam występował. I chodź od początku do końca uświadamiał sobie, że jest tu tylko po to by tymczasowo przejąć schedę po Portugalczyku teraz powinien grubo przeliczać swoją wartość rynkową. Za to co zrobił w zaledwie kilka miesięcy powinien otrzymać wotum zaufania od rosyjskiego oligarchy – Romana Abramowicza. Ten, nie powinien skąpić mu pieniędzy, które z pewnością mu się należą, gdyż odbudował on Rzym skrzętnie podpalony przez swojego poprzednika. I chodź nie liczy się on  już w angielskiej Premier League, to wciąż może on powalczyć w Pucharze Anglii i wspomnianej wyżej Champions League. Jeśli zwycięży, zapisze się złotymi głoskami na kartach klubu zapewniając sobie tym samym grę na europejskim gruncie w przyszłym sezonie dość okrężną, nietypową drogą.

Warto jednak sięgnąć nieco do kart historii, które ułożyły się dla Włocha w dość ciekawy sposób. Jeszcze dziesięć lat temu był on utalentowanym pomocnikiem londyńskiej Chelsea, dzięki któremu Chelsea odnosiła swoje pierwsze małe sukcesy. Wysokie miejsca w tabeli w ekstraklasie angielskiej, awans do Pucharu UEFA czy zdobycie Pucharu Zdobywców Pucharów to tylko niektóre z przyjemności, jakich doświadczał wówczas podstawowy zawodnik londyńskiego zespołu. Dobrze wyglądała też jego sytuacja w narodowej kadrze – 34 występy, dwie bramki, Euro 1996 czy w końcu Mistrzostwa Świata we Francjii.

Teraz, już w nieco innej roli wydaje się podbijać europejski futbol od strony ławki trenerskiej. Wielu sympatyków piłki kopanej zrówna jego sytuację z historią Pepa Guardioli, lecz całkiem prawdopodobne, że będzie ona do siebie niebezpiecznie zbliżona. Przecież nikt wcześniej nie podejrzewał, że ktoś taki jak on może okazać siędoskonałym rozwiązaniem na doskwierające klubowi problemy. Że człowiek prowadzący sieć restauracji okaże się mieć złotą myśl taktyczną dla niewybrednych gwiazd londyńskiej Chelsea. Od czasu przejęcia sterów przez Di Matteo, Chelsea stanowczo odżyła – nie jest już bowiem męczona tysiącami linii kreślonych im przez Villasa-Boasa. Grają prosty, otwarty futbol, który nie wydaje się być przekombinowany. Nie stawia on niestety zanadto na młodzież nie odsuwając tym samym starej gwardii bo okazało się strzałem w skroń wcześniejszego szkoleniowca. Pierwsze rezultaty takich a nie innych działań możemy odnotować w meczu z hiszpańską Barceloną.

Choć wielu kibiców zarzuciło Włochowi antyfutbol, trzeba przyznać że był to jedyny, genialny sposób na zatrzymanie pędzącej po kolejne trofea Barcelony. Wielu wyrażało krzyczącą niesprawiedliwość, że przegrała piłka. Fakty mówią jednak same za siebie –Katalończycy nigdy nie pokonali Chelsea pod wodzą Guardioli, z kolei Messi nigdy nie trafiał do ich siatki. Londyńczycy nie mieli posiadania piłki, nie mieli poparcia ze strony tłumów zgromadzonych na Camp Nou, nie mieli też pełnego składu wraz z kapitanem – a jednak potrafili pokonać tą wielką Barcelonę, której ciężar trofeów wyginał drewno na klubowej gablocie.  „The Blues” już wielokrotnie pokazywali w tym sezonie, że potrafią dostosować swój styl pod  każdego. Pierwszy lepszy przykład z rękawa to pojedynek Chelsea – Tottenham. I choć Kogutom nie można odmówić waleczności i dobrego usytuowania się na  krajowym  podwórku, mecz z Barcą miał okazać się czymś awykonalnym dla Di Matteo.

Mecz życia dla Di Matteo  ułożył się jednak po jego myśli. Któż jednak prócz brukowców zapewni mu posadę na przyszły sezon? Roman Abramowicz? Kibice? Piłkarze? Jedno jest pewne – wygrana w finale z Bayernem znacznie by go do tego przybliżyła – no chyba, że w „dawny cień” w którym się znajdywał odsunie go ten którego pokonał – Pep Guardiola.

WIELKI PRZEGRANY CZY WIELKI ZWYCIĘZCA?

Pozycji Pepa Guardioli jeszcze nie dawno nie kwestionował nikt. Człowiek sukcesu, odwieczny rywal Mourinho czy człowiek kształtujący nową erę nowoczesnego futbolu – tak w kilku słowach opisywali go kibice z całego piłkarskiego globu. Człowiek o ogromnym zapasie nerwów, pod ciągłą presją i niesamowicie wysokich ambicjach, które wytoczył sobie od samego początku. Ofiara własnych umiejętności mając na dzisiejsze zakończenie przygody z Blaugraną – przecież zdobył w niej już wszystko. Niestety, 41-letni szkoleniowiec jest dobitnym przykładem na to jak można stracić cały rok pracy w niecały tydzień. Najpierw porażka na Stamford Bridge, która w efekcie przekreśliła jego szansę na finał Ligi Mistrzów, nieco później porażka z Realem Madryt która zakończyła jego szansę na mistrzostwo i przelała czarę goryczy.

Ciężko powiedzieć co spowodowało, że charyzmatyczny Hiszpan przestał mieć pomysł na własną drużynę. Wystarczy tylko spojrzeć na jego dotychczasowe statystyki w katalońskim zespole – 242 mecze, 175 wygranych, 21 porażek co daje 72 % wygranych meczów na każdym froncie. Wynik ten mówi sam za siebie. Guardiola nie bał się stawiać na młodzież, ultraofensywny futbol i minimalistyczne transfery – był pewny swoich decyzji, przynajmniej do pewnego momentu.

Po paśmie czteroletnich sukcesów przyszedł czas podpisywania nowej umowy, jednak wobec słabej dyspozycji zespołu pod znakiem zapytania stała jego dalsza przyszłość. Sam Guardiola stwierdził, że jego czas dobiega końca a on sam czuje się już nieco wypalony. Miał przedstawić plan swojej umowy, lecz nie zdecydował się na to powierzając swój zespół w ręce swojego asystenta Tito Vilanovy. To właśnie ten człowiek kształtować miał jej styl, a Guardiola miał być tylko swoistym mediatorem, przyjacielem dla swoich podopiecznych.

Jeszcze przed konferencją prasową, dociekliwi żurnaliści podawali coraz to nowsze nazwiska mające przywrócić Barcelonę do dawnego błysku. Mówiło się o Ernesto Valverde,  Laurent’cie Blancu czy Marcelu Bielsy. Wciąż nie wiadomo jednak, jakie rozwiązanie byłoby dla hiszpańskiego giganta najlepszym rozwiązaniem.

JESZCZE NIE TERAZ

Mecz na Santiago Bernabeu z Bayernem Monachium przekreślił również marzenia Mourinho o kolejnym tryumfie w Lidze Mistrzów. „Królewscy” zwiesili nos na kwintę i po serii rzutów karnych ulegli Bawarczykom, którzy o awans walczyli do samego końca. Wynik ten nie tylko rozczarował kibiców na całym świecie, ale doprowadził do tego, że po raz pierwszy w elitarnych rozgrywkach Champions League w finale wystąpi gospodarz rozgrywek.

Podpopieczni „The Special One” rozpoczęli to spotkanie z wysokiego C. Dyrygentem w układance Portugalskigo taktyka był jak zwykle Cristiano Ronaldo, który już po kwadransie celebrował swoje drugie trafienie. Niestety, z minuty na minutę było coraz gorzej – a rywale zawodników z Madrytu zaczęli przechodzić swoisty renesans. Gwoździem do trumny było wpisanie się do sędziowskiego notesu Arjena Robbena. Holender ze stoickim spokojem ustawił futbolówkę na wapnie i umieścił ją tuż nad rozpaczliwie interweniującym Ikerem Casillasem. Bez zaskoczenia eks-zawodnik Chelsea i właśnie Realu nie cieszył się ze swojego trafienia.

Wynik 2-1 zamarł na stałe na tablicy wyników, lecz kibice zgromadzeni tego dnia na stadionie z pewnością się nie nudzili. Zobaczyli bowiem ambicję przez duże A, walkę przez duże W i emocję przez duże E. To był arcyciekawy spektakl, iście piłkarska uczta, którą tego dnia zaserwowało nam 22 zawodników na boisku. Dogrywka nie dała rozstrzygnięcia – dała go za to seria rzutów karnych. Najpierw pomylił się Cristiano Ronaldo potem Kaka na końcu panu Bogu w okno zapukał Sergio Ramos. Stojący Vis-a-vis Neuera - Casillas wychwycił strzały Lahma i Kroosa.

WSZĘDZIE DOBRZE ALE W DOMU NAJLEPIEJ

W świetle reflektorów tuż obok Chelsea stanął również Bayern Monachium. Bawarczycy zagrają u siebie bez wykluczenia znakomitej większości piłkarzy oraz przed własną publicznością. Za kartki pauzować będą bowiem Alaba, Gustavo i Badstuber. Rekordowy mistrz Niemiec pokazał charakter, ponownie zachwycił i już szykuje się na starcie z londyńską Chelsea. To będzie ciekawy finał – nie tylko dlatego że był niespodziewany, ale dlatego że naprzeciwko siebie staną dwie równe sobie drużyny i końcowego rezultatu nie jest na dziś dzień wskazać nikt.

Wspaniałym obrazkiem okazał się gest Jose Mourinho, który po meczu dał się do szatni Bawarczyków i osobiście pogratulował piłkarzom i sztabowi trenerskiemu awansu do finału. Te niecodzienne zachowanie wzbudziło wielki szacunek nie tylko piłkarzy Bayernu, ale również szkoleniowca Juppa Heynckesa.

Gest ten zapoczątkował wielką batalię, która rozegra się już 19 maja na Allianz Arena. Cudowna oprawa, stadion dzielący się na czerwonych i niebieskich to tylko niektóre z atrakcji nadchodzącego wieczoru. Jedno jest pewne –walka będzie toczyła się o najmniejsze źdźbło trawy.

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Problemy del Bosque - hiszpańska siesta czy donośne Ole,Ole?


Reprezentacja del Bosque to bezsprzecznie jedna z najgroźniejszych drużyn finałów Euro 2012. Faworyt z półwyspu Iberyjskiego bardzo chciałby powtórzyć wyczyn sprzed 4 lat, kiedy to podczas mistrzostw w Austrii i Szwajcarii sięgali po swoje drugie mistrzostwo w tych rozgrywkach.
Patrząc na reprezentację „La Roji” nie da się ukryć, że główny jej szkielet skrzętnie budowany jest z zawodników Barcelony i Realu Madryt. Aż 14 zawodników obydwu tych zespołów na stałe zadomowiło się w pierwszej według rankingu FIFA drużynie. Można powiedzieć, że zlepek tych dwóch drużyn komponuje zespół niemalże idealny. Zmysł i technika Barcelony z żelazną taktyką stosowaną na co dzień przez Jose Mourinho w Realu.
Mimo wielu fantastycznych zawodników występujących na co dzień w najsilniejszych ligach Starego Kontynentu, selekcja tej kadry nigdy nie jest prosta. Wynika to nie tylko z formy poszczególnych zawodników, ale i ilości piłkarzy, którzy z powodzeniem mogliby reprezentować barwy narodowe. Na chwile obecną, najtrudniejszym zadaniem dla selekcjonera wydaje się być obsadzenie pozycji napastnika, chodź i ten problem wydaje się być z czasem coraz to mniejszy.
Najmniej stresu selekcjonerowi, powinno przysporzyć pozycja bramkarza. Tam od lat niekwestionowaną pozycję piastuję Iker Casillas, który według wielu fachowców jest najlepszym golkiperem na świecie. Podobno dzięki niemu nie warto szkolić się na tej pozycji w słonecznej Hiszpanii. W razie absencji tego wybitnego fachowca w pogotowiu czekają Victor Valdes, Pepe Reina a nawet David De Gea, którzy dalej są podporą swoich klubów. Mimo że cała trójka reprezentuje barwy największych zespołów na świecie, wciąż wydają się oni o klasę niżej od „serca drużyny” którym jest i którym bije Cassilas.
Dobrze prezentuje się również linia defensywy. W środku tej formacji równych sobie nie ma dla Gerarda Pique oraz Carlesa Puyola. Na lewej flance najprawdopodobniej zagra obiecujący zawodnik Valencii - Jordi Alba, którego zmiennikiem będzie Alvaro Arbeloa. Prawa strona wydaje się być zarezerwowana dla Sergio Ramosa, który może okazać się dobrym zmiennikiem dla Pique i Puyola, którzy mogą obniżą loty albo po prostu doznać nieprzyjemnej kontuzji.
Marzeniem dla każdego trenera wydaje się być linia pomocy. Xavi, Iniesta, Fabregas, Busquets, Xabi Alonso czy Javi Martinez to tylko niektóre nazwiska, które sieją postrach u najbardziej wytrawnych defensorów. Zawodnicy Ci „uskrzydleni” pomocą Juana Manuela Maty, Davida Silvy czy Jesusa Navasa wydają się być nie do zatrzymania. To właśnie ta formacja spędza najwięcej snu z powiek, bowiem wobec tylu, wielkiej klasy zawodników selekcja tak czy siak będzie krzywdząca. Jest to jednak problem, z którym chciałby się zmagać każdy szkoleniowiec.
W linii ataku jakby gorzej. Po lekarskich gabinetach wciąż rozbija się David Villa, a Fernando Torres mimo świetnej pracy na boisku daleko jest od bramkostrzelnej formy. Ten pierwszy jest obiektem częstych modłów sympatyków „La Roji”, gdyż bez tego filigranowego zawodnika reprezentacja wydaje się przybierać innych kształtów. Swe modły uprawia również Fernando Torres, który bardzo chciałby się znaleźć na polsko-ukraińskich boiskach. 27-letni snajper Chelsea zachwyca formą, lecz zniechęca ilością zdobytych bramek. Niestety to drugie wydaje się być obligatoryjnym zadaniem każdego szanującego się napastnika. Złotym środkiem na absencję tych dwóch przywołanych wcześniej przeze mnie napastników mają okazać się Fernando Llorente oraz Roberto Soldado, który ostatnimi czasy mocno akcentował swoje aspiracje do gry w podstawowym składzie.
Czy Vicente del Bosque powtórzy sukces swojego poprzednika – Luisa Aragonesa i okryje glorią słoneczną Hiszpanię? Czy dzięki niemu świat słyszy gromkie Ole, Ole? Szkoleniowiec ten już raz potwierdził, że nie przypadkowo jest on selekcjonerem kadry, gdyż przed dwoma laty sięgał on po złoto na MŚ w RPA. Po mistrzostwo Europy jeszcze nigdy jednak nie sięgał. W jego składzie nie będą grały nazwiska, lecz zawodnicy, którzy w danym okresie prezentują się najsolidniej. Ci mają podbić gdańskie PGE Arena na którym to będą rozgrywać wszystkie swoje mecze grupowe. Ich rywale nie mieszczą się w przeciętnych kategoriach – Włosi, Irlandczycy i Chorwacji nie przyjeżdżają grać tutaj o pietruszkę.

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Goal-line: pomoc czy katalizator emocji?


Świat piłki pełen jest kontrowersji, brutalności a nawet niesprawiedliwości. Niestety, włodarze największych organizacji piłkarskich wciąż nie poczuwają się do jakichkolwiek zmian, chodź w najbliższym czasie ma to się skrzętnie zmienić. Jednym z główych problemów dzisiejszego futbolu jest brak wglądu do powtórek telewizyjnych przy sytuacjach trudnych do ocenienia - o czym świetnie przekonał się arbiter wczorajszego meczu Chelsea – Tottenham, Martin Atkinson.

CZY BYŁ GOL?
Na zegarze wczorajszego półfinału wybija 49 minuta. Po zamieszaniu w polu karnym „Spurs” do piłki podchodzi Juan Manuel Mata. Oddaje on strzał, który chwile później powoduje nie tylko zmianę na tablicy wyników, ale największe kontrowersję na stadionie Wembley od 1966 roku. Do arbitra podbiegają zawodnicy Tottenhamu nazywając go wierutnym kłamcą a nad jego głową spoczywają tysiące rozgniewanych kibiców.
Powtórki wczorajszej sytuacji, czy dokładne ujęcia aparatem fotograficznym wciąż dzielą sympatyków futbolu na dwa obozy. Jedni twierdzą, że bramka została zdobyta prawidłowo, drudzy zaś, że zdjęcie nie było zrobione tuż przy linii i nie przekracza całym swoim obwodem linii bramkowej, powodując swoiste złudzenie optyczne.  Do dziś więc, ciężko określić, czy Anglikowi należą się brawa, czy chłosty.


 
NAJNOWSZE TECHNOLOGIE JUŻ NIEBAWEM
Fifa potwierdziła, że jeszcze w tym miesiącu rozpocznie się wprowadzenie technologii goal-line, która ma zapobiegać podobnym sporom. Międzynarodowy związek piłki nożnej potwierdził również na swojej witrynie, że zostały zatwierdzone dwa systemy, które będą w najbliższej przyszłości testowane na wielu płaszczyznach. Dotychczas można być zadowolonym z technologi Hawk-eye oraz GoalRef, które wchodzą powoli do futbolowego świata czyniąc tym samym nie tylko swój debiut, ale również pewną rewolucję. Hawk-eye mogliśmy już wcześniej podziwiać w tenisie – to system oparty na śledzeniu piłki przez specjalną kamerę. Z kolei Goal Ref to system wykorzystujący pole magnetyczne. Oba te systemy wysyłają do sędziego sygnały piłki przekraczającej linię bramkową i do niego należy wówczas ostateczna decyzja.

GRAHAM POLL WIE LEPIEJ
Po wczorajszym meczu odezwały się pierwsze głosy, które ścinały głowę pana Atkinsona. Jako pierwszy, temat podjął emerytowany sędzia piłkarski – Graham Poll. Ceniony sędzia nie miał wątpliwości, że przyznanie gola Chelsea było karygodnym błędem, który powiększa tylko listę nie najlepszych decyzji tego arbitra. Były sędzia zżymał, że powtórki dostępne telewidzom dokumentowały, że piłka nie przekroczyła linii bramkowej. Dziwił go również brak reakcji ze strony sędziego liniowego, który powinien mieć dobry wgląd na tą sytuację. Ostatnią z uwag 49-letniego arbitra było stwierdzenie, że technologie zapobiegające takim sytuacją nie zostaną wprowadzone na tyle szybko by wpłynąć na najważniejsze, nadchodzące spotkania. Dzięki temu, reputacja Atkinsona i wielu innych sędziów wciąż będzie niezagrożona, a bramki dalej będą dyktowane z kapelusza.

KOGUCI ATAK
Decyzję sędziego popierają również zawodnicy Tottenhamu. Adebayor, Parker, King  czy Cudicini to tylko niektóre nazwiska, które wytykają Atkinsona najdłuższym palcem. Napastnik Togo wyznał, że za porażkę obwinia właśnie sędziego, który zabił wczorajszy spektakl swoimi nieudanymi decyzjami. Osoba, która wydawałaby się najbliżej – czyli Carlo Cudicini również uważa że gol nie powinien zostać przyznany. Według Włocha nie wiedział on w pierwszej chwili o tym czy piłka znalazła się w bramce, lecz miał przed sobą kilku graczy co w jego odczuciach oznaczało nieważność zdobytego gola. Były gracz Chelsea przyznał, że sędzia nie był pewny swojej decyzji, lecz należała ona tylko do niego. Według wstępnych relacji sędzia liniowy odesłał rozwścieczonych zawodników Tottenhamu do sędziego głównego. Murem za swoimi kolegami stoi również Ledley King. Rosły defensor przyznał, że nie widział powtórki tej sytuacji, lecz z jego perspektywy piłka nie wpadła do bramki całym obwodem. Trudno jest mu zatem uwierzyć w decyzje Atkinsona, który był znacznie oddalony. Kapitan Spurs stwierdził że decyzja ta ustawiła mecz i znacznie utrudniła im szanse awansu. Głosu rozżalenia udzielił na koniec  Scott Parker, który twierdzi, że piłka nie znalazła się nawet w pobliżu linii. Według reprezentanta „Synów Albionu” lezący piłkarze zakryli linię, umożliwiając piłce jej przekroczenie.

CO NA TO HARRY?
Oliwy do ognia dodał Harry Redknapp. Faworyt do objęcia sterów reprezentacji Anglii stwierdził, że sędzia nie widział sytuacji co zaowocowało jego błędem.  Szkoleniowiec „Kogutów” nie rozumie jak można było zaliczyć trafienie, które było blokowane przez ciała leżących piłkarzy. Najlepszym pomysłem dla eks-szkoleniowca Portsmouth jest jak najszybsze uzdrowienia piłki za pomocą technologi goal-line. Tylko ona ma być złotym środkiem w kontrowersjach, które pozostawiają za sobą echo w kolejnych latach.  Najciekawszym stwierdzeniem było jednak, że po odbytej rozmowie obydwu panów, pan Atkinson przyznał, że popełnił błąd i będzie go czekał ciężki tydzień.

CO NA TO ROBERTO?
Włoski taktyk, przejmujący tymczasowo schedę po Villas-Boasie nie szedł naprzeciw tłumowi. Według niego przy drugim golu piłka nie przekroczyła linii a jego zespół miał wiele szczęścia. Pamięta on jednak wielokrotnie powtarzane błędy na niekorzyść swojej drużyny. Nie umniejsza jednak swojego sukcesu – nie zdobył dwóch, lecz pięć klasowych goli, które pozwoliło mu awansować dalej. Rozumie jednak frustracje swoich rywali  i utwierdza to co mówił na wcześniejszych konferencjach prasowych – wprowadzenie goal-line to lek na całe zło.

NIEBIESKI PUNKT WIDZENIA
Sytuację skomentowali również Petr Cech, który stał wczoraj między słupkami londyńskiej Chelsea oraz John Terry, na którego to kolanach spoczywała futbolówka. Czeski golkiper  stwierdził, że po obejrzeniu powtórek gol nie powinien zostać uznany, lecz jest on w stanie zrozumieć, że ciężko było ocenić to w ułamku sekundy. Kapitan zespołu John Terry wyznał, że strzał trafił w niego i nie przeszedł linii, jednak sędzia liniowy widział sytuację i przyznał rację arbitrowi głównemu. Ludzie mogą się spierać o to czy o tamto, lecz nie zmienia to faktu, że jego zespół znalazł się w finale tych prestiżowych rozgrywek.

NAGONKA NA SĘDZIÓW
Echa tej sytuacji nie milkną do dziś. Na popularnym serwisie społecznościowym Twitter swoje wpisy publikują niemal wszyscy zawodnicy angielskiej Premier League. Bojkotują oni pracę sędziów, która w ostatnim czasie faktycznie daje sporo do myślenia. Jednym z nich jest napastnik Manchesteru United – Micheal Owen, który za pomocą Twittera zaapelował o pomoc arbitrom. - Ciekawe ile jeszcze będzie złych decyzji arbitrów, zanim władze zaczną wspierać urzędników? Nagłówki zawsze będą się wydawać niczym w porównaniu do jakości footballu i tego, jaką rolę odgrywa w dzisiejszych czasach. Przeciw szokującej decyzji Atkinsona protestowali min. Pundit, Robbie Savage czy Stan Collymore.

A według Was – gol powinien zostać uznany?

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Bajka czy koszmar?


Jeszcze niedawno Lengwedocja bardziej kojarzyła się z dobrym winem aniżeli miejscem w którym możemy podziwiać futbol wielkiego formatu. W południowo-wschodniej Francji,  prócz pięknego Morza Śródziemnego czy Pirenei od pewnego czasu można zawiesić oko na czymś zupełnie innym. Wszystko to za sprawą drużyny Montpellier, która okazała się prawdziwą rewelacją w tegorocznych rozgrywkach Ligue 1. Drużyna, zbudowana za niespełna siedem milionów euro konkuruje dzisiaj z największymi. Jak widać to kwota wystarczająca by ustanowić nowy porządek w futbolu i być na ustach całego piłkarskiego zlepku Starego Kontynentu.

TAK JEST, PANIE TRENERZE!

Ojcem sukcesu mianuje się niejakiego Rene Girarda – 58-letniego francuskiego szkoleniowca, który objął stery francuskiego zespołu w roku 2009. W pierwszym roku pracy udało mu się zająć piąte miejsce, w kolejnym doprowadzić swoją drużynę do finału Pucharu Ligi a w tym, toczy najwyższe boje zwycięstwo w lidze, piastując pozycję lidera Ligue 1 na 7 kolejek przed zakończeniem sezonu. Sam zainteresowany, każdego ranka odwiedza ten sam kiosk, udaje się do tej samej kawiarni a potem wyrusza w kilkunastu kilometrową podróż do Montpellier czyli twierdzy prawie niezdobytej. Statystyki mówią same za siebie – w obecnym sezonie drużyna ta odniosła 24 zwycięstw, 6 remisów i 7 porażek. Taki a nie inny bilans pozwolił uplasować mu się przed trzema największymi markami francuskiej ekstraklasy – PSG, Lille oraz Lyonem.

Zanim przejął ekipę z Montpellier jego trenerskie rzemiosło nie powalało na kolana. Przed rokiem 2009, spędził tylko dwa sezony w Ligue 1. Najpierw była to nieudana przygoda z Olympique Nimes w sezonie 1991/1992, a następnie krótka przygoda z Racingiem Strasbourg w 1998 roku. Po swoich niepowodzeniach zawiesił nos na kwintę i skupił się na trenowaniu młodzieżowych reprezentacji swojego kraju.

BRZYDKIE KACZĄTKO

Klub z Stade de la Mosson od początku swojego istnienia, które datuje się wraz z rokiem 1919 tylko raz zabłysnęło na krajowym podwórku. Był to rok 1990 w którym to granatowo-pomarańczowe trykoty po raz pierwszy sięgnęły po krajowy puchar. Dziś, siły Montpellier nie bagatelizuje prawie nikt. Girard tworzy temu zespołowi bogatą historię, która ma zapisać się złotymi zgłoskami na kartach futbolu.

Ten sezon ma należeć do nich. Klub, którego budżet wynosi zaledwie 33 miliony euro stopniowo udowadnia, że potrafi rywalizować z największymi pretendentami do tytułu. Ogrywa Lille, Marsylię, Lyon czy Bordeux – remisuje z Paris Sant Germain, Toulouse czy St. Ettiene, sukcesywnie pnąc się do tego, co sukcesywnie omijało ich przez ostatnie lata. Co więcej, dzieje się to minimalnym nakładem sił – od kilku ostatnich lat nie nastąpiły prawie żadne zmiany personalne a na transfery nie wydano więcej niż siedem milionów. Jednym z tych transferów był gwiazdor dzisiejszego zespołu - Olivier Giround, który wyrósł na najlepszego strzelca rodzimej ligi, wpisując się do sędziowskiego notesu aż 19 razy.

DIABEŁ TKWI W SZCZEGÓŁACH

Jaki jest fenomen tego zespołu? Otóż proszę państwa - to żywy dowód na to, że do sukcesu nie są potrzebne astronomiczne kwoty wydawane na piłkarzy, a sumienna praca z młodzieżą. Younes Belhanda, Mapou Yanga-Mbiwa, Geoffrey Jourden, Benjamin Stambouli czy Jamel Saihi to tylko niektóre nazwiska, które w przyszłości mogą stanowić o sile francuskiego zespołu. Warto zauważyć, że w podstawowym składzie tej drużyny znajduje się jeszcze ośmiu innych piłkarzy, którzy od najmłodszych lat szkolą piłkarskie rzemiosło pod okiem sztabu szkoleniowego Montpellier.  To swoisty zlepek lokalnych szkółek oraz młodzieżowych reprezentantów swojego kraju. Całą konstrukcję złożoną od fundamentów z nieopierzonych młokosów wspiera kilku weteranów Ligue 1. Substancja niemalże doskonała.

Powstaje tu tylko jedno podstawowe pytanie. Czy drużyna dowodzona przez Girarda utrzyma formę do ostatniej kolejki? Przecież wiele było już zespołów, które najpierw wspinały się na sam szczyt, tylko po to by z niego spaść. Letnia wyprzedaż najlepszych zawodników czy walka na europejskich frontach przerastała już największych, którzy nie raz, nie dwa topili się w oceanie własnych sukcesów, trafiając następnie do otchłani przeciętności.

wtorek, 3 kwietnia 2012

O dwóch takich co ukradli księżyc

Któż z nas nie marzył czasem o byciu częścią jednego z najlepszych zespołów na świecie. O kolegach  z najwyższej futbolowej półki, którzy wraz z Tobą przesiąknięci są złotą myślą taktyczną swojego trenera. Myśląc o podobnych zespołach na ustach cisną się dwa hiszpańskie kolosy – Real Madryt i FC Barcelona. 

Te dwie, mówiące same za siebie marki zdominowały futbol nie tylko na rodzimym podwórku ale również na arenie europejskiej. Swoimi spotkaniami do dziś zrzeszają miliony fantów piłki kopanej na całym świecie. Drugie tyle znajduje się przed odbiornikami telewizyjnymi, gryząc paznokcie i plamiąc piwem ich umiłowane trykoty. Jak głęboko usadowione są te dwa kluby w sercach kibiców? Czy jest to dobrze kreowany wizerunek przechwycony przez media? A może swoisty fenomen?

Sezon hiszpańskiej La Ligi nieuchronnie się kończy. Ba! Dla niektórych skończył się on już jakiś czas temu. Wraz z nim ma rozpocząć się lament kibiców z Katalonii, dla których sześciopunktowa różnica w ligowej tabeli ma okazać się zaporą nie do przejścia. Dokładnie tyle oczek ma zadecydować o  detronizacji Blaugrany, która faktem tym nie wydaje się na chwile obecną wzruszona. Według wielu ekspertów, Guardiola zdecydował się odpuścić mistrzostwo kraju, by wyrywać ostatnie źdźbła trawy w Lidze Mistrzów. To dość dziwne posunięcie, gdyż ten sam zespół jeszcze niedawno stać było na tryumfowanie na obu frontach. Trudno powiedzieć czy zespół ten znalazł się w fazie rozkładu, przemęczenia czy czegokolwiek innego, powodującego jego niepełną efektywność. Wydawałoby się, że klub ten posiada już niemal wszystko – najwyższe dochody, kibiców, trofea, dokonały obiekt, przyszłościową drużynę a nawet – kapitalne jej zaplecze, które ma zdominować nadchodzący futbol.

Po drugiej stronie barykady stoi zespół z serca słonecznej Hiszpanii – Real Madryt. Jego dotychczasowych sukcesów mimo niekończącej się aktywności na rynku transferowym nie bagatelizuje niemal nikt. Od zawsze, na zawsze klub, który w rywalach budził strach, a w kibicach uwielbienie. Przez jego szeregi przewijają się największe nazwiska, które albo wspominaliśmy, albo wspominać będziemy. Na Santiago Bernabeu nie można zobaczyć kibiców ziewających czy zanudzonych przebiegiem spotkania, gdyż domeną tego zespołu od lat była ultra ofensywa. Tam, kibic jest bardziej klientem, oczekującym na dobry spektakl aniżeli wyrafinowanym fanem. Fakt skrzyżowania ze sobą mieczy obu tych drużyn w „Gran Derbi” wiąże się z ogromną dawką emocji, o które ciężko w jakiejkolwiek innej, szeroko rozumianej rozrywce.

Warto byłoby się jednak zastanowić nad fenomenem obu tych zespołów. Statystyki mówią same za siebie – ponad 50% dochodów hiszpańskiej ligi zgarnia właśnie  ten duet. Nie da się również ukryć, że prócz niewielu wyjątków, wciąż nie mają oni godnego przeciwnika w wyścigu o mistrzostwo swojego kraju. Niespodzianek zazwyczaj nie ma – o mistrzostwo walczy Real z Barceloną albo Barcelona z Realem. Czasem, któryś z pozostałych zespołów wzbije się na wyżyny, by zostawić oddech na plechach tej dwójki, lecz po sezonie szybko traci on trzon swojej drużyny wobec szerzącego się w strukturach wewnętrznych  - kryzysu finansowego. 

Wyobraźmy sobie sytuację w której zespoły te trafiają do realiów wymagającej ligi angielskiej. Tam, o najwyższe glory walczą nie dwa, trzy a nawet cztery zespoły. Poziom Barclays Premier League z roku na rok staje się coraz to bardziej wyrównany i nie ma już w nim miejsca na zespoły słabe. Nie można przewidzieć końca spotkania ani tego, kto będzie celebrował upragniony tytuł. Szeleszczą kości, leją się hektolitry potu a każdy komplet punktów jest na wagę złota. Scenariuszu takiego zjawiska nie byłby w stanie wymyślić najwybitniejszy reżyser. Nie jest chyba tajemnicą poliszynela, że hiszpańskim gigantom trudno byłoby walczyć co roku najwyższe cele. W swojej rodzimej lidze, osiadły na pewnym poziomie, który w zupełności wystarczają na osłodzenie podniebienia tym najbardziej „wymagającym”.  I choć w Primiera Division nie ma gromu niespodzianek, na popularność nie narzeka – i słusznie. 

Zostańmy jednak w dzisiejszych realiach, stąpnijmy  twardo na ziemię i wyzbywajmy się niepotrzebnych porównań tych dwóch najciekawszych lig świata, by przenieść się na grunt europejski. Tutaj zdecydowanym weteranem okazuję się być Barcelona, która w ostatnich latach sięgała po te najwyższe trofeum w dosyć regularnym odstępie. Mimo srogich zarzutów o jej faworyzację i aktorstwo nie dało jej się zarzucić brak stylu. Każdego roku wnosiła ona do rozgrywek coś innego, coś niespotykanego. Co prawda często było to również szczęście, lecz i ono potrzebne jest każdemu. Szczęście to, mniej lub bardziej przyczyniało się do końcowych sukcesów stanowiących o jej dzisiejszej popularności.  Już teraz jednak widać, że wobec zrównywania się poziomu w piłce, Barcelonie nie jest już tak z górki, a każda kolejna potyczka przypomina widokiem piłkarskie szachy.

Łatwo nie jest również Realowi. Królewscy swoje fazy często kończyli już w 1/8 tych rozgrywek co doskonale świadczy o tym, że bycie drugim czy pierwszym zespołem w Hiszpanii to nie wszystko. W tej edycji ma być inaczej a dla ścisłości – już jest inaczej. Zawodnicy Realu przełamali już fazę w której bardzo często kończyła się ich przygoda.

Jaki jest fenomen tych drużyn? Z czego wynika ich dominacja? - z tym pytaniem pozostawiam Was już sam na sam.

niedziela, 25 marca 2012

Gdzie tkwi problem polskiej piłki?

Zdolny, kreatywny młodzian brylujący na boiskach ekstraklasy. Nie przelicza gotówki, nie zawiesza nosa na kwintę, nie kieruje też innymi w szatni - po prostu gra. W krótkim czasie otrzymuje ofertę. Spełniają się jego marzenia gry w jednym z zachodnioeuropejskich klubów. W nowym środowisku traci błysk, powietrze staje się rzadsze, treningi okazują się zbyt wymagające, kibice uporczywi a mecze rozgrywane są zbyt szybko. Sen ten prędko zamienia się w koszmar który sukcesywnie skazuję Cię na ławkę rezerwowych. Szybko okazuje że nowe miejsce nie jest swoistym sacrum. Wredny szkoleniowiec mimo tlącej się w Tobie nadziei kieruję Cię na trybuny gdzie tracisz wiary w siebie i własne możliwości - chcesz wrócić tam, gdzie znów będą Cię szanowali. Tak najczęściej wyglądają losy polskich kopaczy, do których na przestrzeni lat, a nawet wieków zdążyliśmy przywyknąć - dlaczego tak się dzieje?

POLSKA MENTALNOŚĆ

Byliśmy i jesteśmy świadkami tego, że gdy tylko ktoś z polskiej ligi wzniesie się ponadprzeciętność szuka drogi ucieczki. Mimo że większości z nas fakt ten w ogóle nie dziwi, to warto jednak byłoby zastanowić się nad fundamentami takich działań. Po tylu latach wzlotów i upadków - rozczarowań mniejszych czy większych, my Polacy uświadomiliśmy sobie że piłka kopana nie jest naszym sportem narodowym. Przecież jesteśmy sto lat za murzynami, nasze mięśnie reagują na wysiłek z opóźnieniem a włodarze klubowi z chęcią podwinęliby rękawy do pieniędzy z 'cudzych źródeł'.

Wszystko to zakotwiczone jest już w naszych głowach od dawna i wydawałoby się, że takie rozumowanie jeszcze przez długi okres czasu się nie zmieni. Za to, że polska piłka potrzebuje uzdrowienia odpowiada dzisiaj niemal każdy. Swoisty łańcuch pokarmowy rozpoczyna się od szarych obywatelów naszego pięknego kraju, a kończy tam - na samej górze odpowiadającej za władzę, która mniej chora od polskiej piłki też nie jest.

Wielu piłkarzy rozpoczynających swoją profesjonalną karierę sportową żyje przeświadczeniem, że i tak skończą gdzie skończą, więc nie warto starać się bardziej - nie wspominając już o abstrakcyjnych przypadkach w których po treningu piłkarz zostaje i sam się udoskonala. Ileż to już razy na naszych rodzimych boiskach przyglądaliśmy się pięknie rozwijającej się karierze, by po kilku miesiącach zadowolenia stwierdzić że gracz ten sumiennie pracował wyłącznie na miano "zmarnowanego potencjału"?

SUMIENIE POLSKIEJ EKSTRAKLASY

W naszym kraju nie spodziewamy się stadionów pokroju Allianz Areny czy Santiago Bernabeu. Liczy się w nim natomiast na piłkarzy, którzy zamarzą plamy i udowodnią, że w tak dobrze zagospodarowany kraj potrafi wykreować kilka talentów czystej wody, którzy wpiszą się złotymi zgłoskami na kartach futbolu. Szkoda, że takowych można byłoby zliczyć na palcach jednej ręki. Ciężko określić czy jest to kwestia mentalności, warunków czy poziomu szkolenia piłkarzy o którym można by było napisać osobny elaborat.

Doskonałym tego przykładem jest Robert Lewandowski, który z pewnością jest jednym z najbardziej kojarzonych polskich piłkarzy ostatnich lat. On sam w pewnym wywiadzie przyznał że "Wsiadł na karuzelę, która się kręci odkąd zaczął grać w piłkę. Tempo tej karuzeli może być szybsze, ale w polskiej lidze da się ją rozkręcić tylko do pewnego poziomu. Rozpędu dostaje się dopiero na Zachodzie". To przykre, że żeby kontynuować swoją karierę na wyższym poziomie, trzeba z kraju nadwiślańskiego uciekać. No cóż, w piłce jak i w życiu - jednym się udaje, a drudzy ciężko mają już od swoich narodzin.

Nawet w dobie komputerów zauważyć można, że polska piłka jest notorycznie upokarzana. W niemal każdej produkcji PES czy FIFA zaobserwować można, że polskich klubów albo tam nie ma, albo istnieją w przestarzałych składach. Zupełnie normalnym zjawiskiem jest przedstawienie wizualne piłkarza, które wyglądem nawet w 1/10 nie przypomina samego siebie. Wszystko to daje nieodparte wrażenie, że zatrzymaliśmy się na pewnym poziomie i nie potrafimy sukcesywnie wznosić się ku najlepszym. Już teraz, wielu polskim kibicom żal wydać kilkunastu złotych na mecz, kiedy w Internecie czy telewizji obejrzeć mogą spotkanie, które w stu procentach ich za elektryzuje.

poniedziałek, 19 marca 2012

Ważne żeby strzelać!


Ktoś kiedyś powiedział, że w piłce piękna jest nieprzewidywalność. Z powodzeniem możemy odnaleźć jej wyjątkowość nie tylko na boisku, ale i poza jego liniami. Niektórzy trudną się pozasportowymi aferami, drudzy zaś dysponują godną pozazdroszczenia kreatywnością o której często sami nie wiedzą. Któż teraz strzelałby bramki głową, nogą, piętką czy w ogóle przebywając na boisku. Czasy i ludzie się zmieniają, więc zmienia się również futbol. Etapy modernizacji bywają najróżniejsze – jedne bolą bardziej, drugie mniej jeszcze inne wprawiają w zakłopotanie lub rodzą szczęście.  Ważne... żeby strzelać!


TRENER POTRAFI

Jak się okazuje, szansę na zdobycie bramki ma nie tylko 22 zawodników przebywających na boisku ale i szereg ludzi powiązanych pośrednio lub bezpośrednio z futbolem. Zajmijmy się jednak przypadkiem trenera. Zawód ten niesłychanie trudny: odpowiedzialność za grę i styl drużyny, bezpośrednia komunikacją pomiędzy piłkarzami a zarządem. Aż pot ciśnie się z czoła.  Jak jednak widać branża ta jest nie tylko dla wyrafinowanych taktyków kreślących miliony kresek, ale dla ludzi niespełnionych – jak ten poniżej – dla którego gol w bezpośrednim spotkaniu zaważył o swojej popularności i niekończącej się chwale.



DWUNASTY ZAWODNIK

Swoją chwilę w świetle fleszy mają również
sympatycy swoich zespołów. Niektóry swoją odmienność prezentują wybieganiem na boisko w dziwacznym stroju lub przyodziani tak, jak zrodziła ich matka natura. Niektórzy jednak są tak zakochani w swoich klubach, że sami chcą decydować o losach poszczególnych meczów. Podczas swojej celebracji mogą przez chwilę okryć siebie i swój klub chlubą, której nie zapomną do grobowej deski. W filmiku poniżej możemy zobaczyć popis duetu napastników przyodzianych w ortalionowe stroje bez numerka. Ale gracja popularnej wśród piłkarzy „jaskółki” i zakończenie samej akcji z pewnością mogło się podobać. Losy ich dalszej kariery są nieznane, lecz według ich agentów, otrzymali oni propozycję od wielu europejskich klubów, by nie pojawiać się na ich boiskach.

KTO OBDAROWANEMU ZABRONI?

Jak już wspomniałem nieco wyżej bramki strzela się dziś niemal wszystkim. Któż jednak spodziewałby się ulokowania piłki w bramce za pomocą własnego przyrodzenia? Ciężko stwierdzić co decyduje o sile strzału czy jego rotacji, jednak okazuje się, że metoda ta sprawdza się w 99 procentach. Fazy takiego strzału możemy wyróżnić na dwa rodzaje: celowy i bolesno-niechcący. By bardziej zobrazować Wam jego działanie postanowiłem go umieścić.

FRONTOWY ATAK

Skoro zostało udowodnione nam, że gole można strzelać już niemal każdą częścią naszej przedniej strony warto zastanowić się jakimi częściami ciała ulokowanymi z tyłu można zaskoczyć rozpaczliwie interweniującego bramkarza. Otóż okazuje się, że pomocną jego częścią jest również tyłek. Bramki bywają do du..y, ale mogą być również z du..y. Fenomenu bohatera poniżej z pewnością nie rozumie on sam, lecz trzeba przyznać, że efektywność a przede wszystkim element zaskoczenia grał przy tym golu kuriozalnie ważną rolę.

BALL BOY - GOOD BOY

Nie można zapomnieć o tych całkowicie marginalnych postaciach w każdym spotkaniu. Ich zadania powinny kończyć się na podawaniu piłek, lecz jak sami przyznają – lubią je czasem sami umieszczać w bramce. Chłopca do podawania piłek można uwzględnić w swojej taktyce dwojako. Jako asystent i jako strzelec.

ZWIERZĘCY ZAPAŁ

Swój udział w piłkarskiej uczcie lubią mieć również wszelakie zwierzęta. Poczynając od wiewiórek, kotów, królików kończąc na tych najczęściej wybiegających w podstawowym składzie – psach. I chodź nie udokumentowano do tej pory gola żadnego z nich, zagorzali sympatycy tresują ich na tyle, by w groźnej dla swojego zespołu sytuacji wyciągali go z opresji. Na filmiku „psim sercem” popisał się były bramkarz Wisły Kraków – Mariusz Pawełek


SIŁY NATURY

W sporcie nie powinno się również igrać z matką naturą, która bywa zdradliwa. O ile pomysłowość ludzka nie zna granic o tyle siła żywiołów potrafi tą pomysłowość  dobrze wspomóc. W spotkaniu THV Wimsheim z TSV Grunbach do notesu sędziowskiego wpisał się wiatr. Celebracja gola przebiegała na tyle spokojnie, że nikt nie był jej w stanie zauważyć. Strzelcowi bramki gratulujemy!

czwartek, 15 marca 2012

Podsumowanie 1/8 Ligi Mistrzów!

Tak jak wszystko co dobre szybko się kończy tak mecze 1/8 Champions League dotarły do swojego finiszu. Na mecie pozostali już tylko najlepsi: AC Milan, Real Madryt, Chelsea Londyn, FC Barcelona, Benfica Lizbona, APOEL Nikozja, Olympique Marsylia i Bayern Monachium. Oktet ten już jutro po losowaniu w Nyonie pozna wzajemne rozstawienie na kolejne dwumecze.

Najnowszymi członkami tego zestawienia jest Real Madryt i londyńska Chelsea. Drużyna z serca Hiszpanii po nieudanym meczu na Łużnikach z CSKA Moskwa (1:1) zrehabilitowała się na własnym stadionie nie dając najmniejszych szans Rosjanom. Ci, aż 4-krotnie musieli wyciągać futbolówkę z siatki. Do notesu sędziowskiego kolejno wpisywali się: Gonzalo Higuain, Karim Benzema i dwukrotnie Cristiano Ronaldo. Honor zawodników z Moskwy uratował w w 77 minucie spotkania Zoran Tosić.

W drugim meczu na Stamford Bridge byliśmy świadkami nie lada sensacji. Po słabym meczu w Neapolu zakończonym 3:1, Chelsea wspięła maszty i dzięki weteranom - Drogbie, Terry'emu, Lampardowi i Ivanovicowi, którzy kolejno wpisywali się do sędziowskiego notesu - nie dała najmniejszych szans Włochom. Łzy z policzków fanów Napoli otarł w 55 minucie Gokhan Inler lecz okazało się to wyczynem niewielkich rozmiarów.

Prawdziwą kanonadę oglądaliśmy na Allianz Arena gdzie lokalny Bayern Monachium skrzyżował swe miecze ze szwajcarskim FC Basel. Mimo świetnego startu i wyeliminowaniu z tych prestiżowych rozgrywek Manchesteru United, zespół ten okazał się niewystarczająco przygotowany na kolejną fazę Ligi Mistrzów. Po 90 minutach na tablicy wyników zamarł wynik 7:0, który wylał kubeł zimnej na zanudzonych sympatyków Basel. Głównym bohaterem widowiska okazał się Mario Gomez, który aż 4-krotnie odnalazł drogę do bramki rywala. Dwa gole mniej zdobył Arjen Robben, a "szczęśliwą siódemkę" zamknął Muller.

Inter Mediolan wygrał u siebie z Olympique Marsylią 2:1, lecz ostatecznie nie udało mu się awansować dalej. Francuzi zadali krytyczny cios w 92 minucie - kiedy wszyscy już przygotowywali się na dogrywkę. Defensywa Interu została rozpracowana przez Brandao, który chwile później strzelił tuż nad rozpaczliwie interweniującym Julio Cesarem. Inter nie odpuszczał - po wznowieniu awans był już nieosiągalny. I choć Inter przeprowadził jeszcze jeden atak po którym zdobył gola z 11-metrów nie był w stanie zniwelować straty z dwumeczu.

W gronie ćwierćfinalistów jak zwykle nie mogło zabraknąć "czarnego konia rozgrywek" - tym razem okazał się nim APOEL Nikozja, który w pierwszym meczu z Lyonem przegrał 1:0, by na Cyprze odrobić tą stratę i wyeliminować Francuzów w konkursie rzutów karnych 4:3.

Miejsce w czołowej ósemce Starego Kontynentu od lat odnajduje również FC Barcelona. Wielokrotny tryumfator tych rozgrywek ponownie udowodnił swoje aspirację dokonując destrukcji zespołu z Leverkusen. Mecz ten zakończył się hokejowym wynikiem 7:2. Pięć goli w tym spotkaniu odnotował Leo Messi, który ustawił tym samym nowy rekord tych rozgrywek. Następnie do notesu sędziowskiego dwukrotnie wpisał się Cristian Tello. Zrezygnowanych kibiców Leverkusen ożywił przez ułamek sekundy Karim Bellarabi.

Benfica Lizbona i AC Milan awansowały do 1/4 jako pierwsze. Portugalczycy przerwali sen o Lidze Mistrzów Zenitowi Sankt Petersburg, ogrywając ich w dwumeczu 4:3. Z kolei reprezentanci Serie A - AC Milan od początku pozostawiali oddech na plecach Arsenalowi. Na San Siro nie pozostawili Kanonierom najmniejszych szans, pakując im 4 bramki.

poniedziałek, 12 marca 2012

Piłkarz pijany, piłkarz zły...


Górnicy waleczni nie tylko na boisku ale też poza nim. Trzech zawodników Górnika Zabrze zostało zatrzymanych przez policję w lokalu Lorneta z Meduzą.  Kilka wślizgów, prawych-sierpowych czy kolokwialnych ‘główek’ to tylko część ich zabawy na tamtejszych klientach. Swoją wizytę w Katowicach skwitowali rzucając kuflami i butelkami. Czy aby tak powinien wyglądać wzorzec dzisiejszego piłkarza?

Pomocnicy Aleksander S. i Michał S. w kompanii z bramkarzem Łukaszem S. urządzili naważyli sobie nie lada piwa – dosłownie. Według wstępnych ustaleń policji cała trójka miała od 1,5 do 1,7 promila wydychanego powietrza . Byli wulgarni, aroganccy i zaczepni – scalenie wszystkich tych zachowań zakończyło niedzielną sielankę na wybitej szybie, uszczerbku na zdrowiu kilku klientów oraz uszkodzeniu monitora komputerowego. Władze zabrzańskiego klubu milczą, lecz konsekwencje wydają się być nieuniknione – przynajmniej te prawne, gdyż każdemu z nich grozi do trzech lat więzienia.

Nasuwa się tu jedno proste pytanie czy pyrrusowe walki ze słabiutką Lechią to już naprawdę wystarczający powód do balowania do bladego świtu?

Gdzie podział się stereotyp piłkarza – sportowca z krwi i kości, który jako dobro nadrzędne ma zdrowie swoje i innych. Coraz częściej mówi się o hucznych incydentach pozaboiskowych aniżeli tych na boisku. Piłkarz przybrał postać celebryty, który może uchylić się od każdych konsekwencji.
I chodź kiedyś profesja piłkarza wiązała się z honorem i braniem odpowiedzialności za swoje czyny tak teraz za nic ma się pewne wzorce. W głowie wymazują się przeświadczenia, że piłkarzy naśladuje tysiące młodych dzieci poczynających pierwsze kroki ku profesjonalnej piłce. Dzisiejszy futbol jest zbyt komercyjny, gwiazdy piłki są ikonami nie tylko swoich klubów ale i szerokiej popkultury, a sam sport stracił nieco na swojej magii, gdyż wciąż wyprzedza go szeroko rozumiany doping... i to nie ten z trybun.



środa, 7 marca 2012

Kup, zasiądź i żądaj


Wsadź do kieszeni kilka lub kilkadziesiąt złotych monet, ubierz koszulkę swojego zespołu, szyję zaś okryj szalikiem. Nie chcesz kontroli nad światem, chcesz dobrego widowiska, które najzwyczajniej w świecie Ci się należy.  Piłka nożna – jeden z najbardziej rozpowszechnionych sportów, okraszony milionami sympatyków na całej kuli ziemskiej. Sport narodowy wielu państw oraz droga ucieczki dla wielu ludzi. Jaki jest fenomen tego zjawiska? Co sprawia, że w jednym miejscu o jednym czasie na największych europejskich stadionach gromadzą się tysiące ludzi?

Ludzie Ci są przeróżni – po agresywnych pseudokibiców, których na co dzień oglądamy na polskich stadionach kończąc na tych, którzy z zamiłowaniem przychodzą na spotkania z całą rodziną. Łączy ich jednak jedna nieodparta więź – wola zwycięstwa, która w abstrakcyjnych przypadkach wypiera domenę jaką jest dopingowanie swojego zespołu.

Coraz częstszym zjawiskiem jest obraz kibica, który kupuje bilet – niczym do kina, oczekując od swojego klubu tylko zwycięstwa, albo aż zwycięstwa, nie dopuszczając do siebie innej myśli. Przecież jemu należy się dobry seans – w końcu zapłacił za to, żeby zobaczyć jak pracownicy klubu robią ta za co im się płaci. Wobec zwycięstwa nie dzieje się nic – to przecież codzienność – pomyśli szary kibic. A co dzieje się w przypadku przegranej? W przypadku przegranej drodzy czytelnicy, taki kibic potrafi pokazać na co go stać. Najpierw rozpocznie buczenie, by chwile później głośno oklaskiwać rywala i skwitować to zbiorowym opuszczaniem trybuny. Gdzie miejsce na wspieranie swojego klubu, który  boryka się z ciężkim dla siebie okresem? Dlaczego ludzie w dzisiejszych czasach coraz bardziej wychodzą poza definicje kibica?

Jeśli nie wiadomo o co chodzi – to pewnikiem – chodzi o pieniądze. Miliony euro, funtów, dolarów czy nawet petrodolarów wędruje do licznych marek, przekształcając futbol w prawdziwą giełdę, albo rynek w którym pompowanie i obrót pieniędzy to chleb powszedni dla włodarzy.

To wszystko trafia jednak najmocniej w instytucję kibica. Ten, przekształca się w klienta na wyszukanym spektaklu, który ma obowiązek umilić mu czas. W przeciwnym wypadku czuje się on sfrustrowany, oszukany a nie rzadko zawiedziony na własnym zespole, któremu okaże złość nie pojawiając się już więcej na stadionie. Stety, bądź niestety za nim zawsze pojawi się następny.

niedziela, 4 marca 2012

Od bohatera do zera


34-lata temu narodził się „Trener z żebra Jose Mourinho” - chłopiec od początku zafascynowany futbolem. Starał się on nawet dawać cenne uwagi Sir Bobby’emu Robsonowi, który trenował wówczas jego umiłowany klub – FC Porto. Współpraca obu panów rozpoczęła się od listu, który 16-letni Boas zostawił pod jego drzwiami. Robson był oczarowany młodzieńcem, a przede wszystkim jego sprawną angielszczyzną. Chłopiec szybko został wchłonięty do sztabu szkoleniowego portugalskiego klubu. Pod okiem swojego mistrza dorastał na coraz to lepszego taktyka. Poznał tam również drugą kluczową dla siebie postać – Jose Mourinho, z którym dorastał w późniejszym okresie i od którego porównań najpewniej już się nie uwolni.

Andre Villas-Boas uczył się szybko, za szybko. Chętnie towarzyszył Mourinho podczas jego epizodów w Porto, Chelsea i Interze Mediolan w których to klubach obaj panowie sięgali po najwyższe glorie. Łączyło ich wiele – wspólny mentor, ratowanie swoich klubów przed spadkiem z ligi a nawet sukcesy w Porto, gdzie już w pierwszym sezonie zdobyli z nim absolutnie wszystko. W świetle chwały i fleszy paparazzich jeszcze nie widział, że będzie porównywany do najlepszych. Boas, będąc szkoleniowcem Smoków nie zaznał nawet smaku porażki, jednak ta czekała na niego gdzieś indziej.

Odpowiedź nasuwa się sama. Z dniem dzisiejszym pożegnał się on oficjalnie ze stanowiskiem trenera londyńskiej Chelsea. Powodem zwolnienia Portugalczyka były słabe wyniki zespołu z Fulham Road, oraz przytłaczająca historia, która ukazywała najgorszy start tej drużyny do 15 lat. Warto zastanowić się dlaczego tak się stało. Kilka dni po przedstawieniu nowego menedżera Chelsea w mediach pojawiały się informację, że Villas-Boas zamierza dokonać rewolucji. 34-latek nie bał się sadzać największe gwiazdy, odmładzał skład – w skrócie – cerował łaty po wcześniejszych szkoleniowcach. Był odważny – lub jak kto woli „miał jaja” jakich brakowało wielu poprzednikom Mourinho. Niestety poniósł tego cenę – w efekcie braku cierpliwości Abramowicza, która znana jest nam nie od dziś – stracił pracę. Czy nie powinien on zatem dostać trochę więcej czasu?

W trakcie sezonu media wielokrotnie donosiły, że Portugalczyk nie utrzyma się na tym stanowisku. Swój wiek, który nie odstępował od zawodników przebywających w klubie będzie jego problemem. I był – wielu weteranów angielskiego giganta nie czuło wystarczającego respektu, a ciągła presja wydawała się piąć go coraz niżej. W grudniu Villas Boas był pierwszy w rankingu „trenera do zwolnienia”. Bezlitośni żurnaliści wciąż mówili o braku stylu „The Blues” – podstawką tego twierdzenia miałaby niska, piąta pozycja Premier League. Potem było już tylko gorzej – dotkliwe porażki z zespołami z „Big Four”, opadnięcie z Pucharu Ligi Angielskiej i w końcu ciężkiej sytuacji w kontekście dwumeczu z Napoli w Lidze Mistrzów.

Portugalczyk cechował zrozumiałą dla niego dumą – nie rezygnował sam, chciał naprawiać zespół i utrzymywać zaufanie Abramowicza. Ten nie wytrzymał po ligowej porażce z niżej notowanym rywalem i podziękował za jego usługi. Tymczasowym trenerem zespołu mianowano jego asystenta – Roberto Di Matteo, ale umówmy się – co potrafi zrobić asystent, który nie był wstanie odpowiednio wspomóc trenera podczas jego kadencji?

Dziś CV Villasa-Boasa dalej wygląda imponująco, ale nie tak jak wcześniej. Być może było to wynikiem złej decyzji, bowiem Chelsea to klub, który bardzo nie toleruje porażek. Nie tolerował ich również Boas (zapewne wielu z Was widziało notatki z jego notesu w których rozpracowywał swoich rywali na czynniki pierwsze) ale najwyraźniej nie było mu po drodze z angielskim klubem. Według najświeższych informacji jego następcą może być Benitez, który mógłby podać mu swoją dłoń. Odszedł z Valencii w chwale trafiając do Liverpoolu w którym skończył tak jak skończył. A Boas? Pojawiają się uzasadnione pogłoski że w trybie natychmiastowym stanie się selekcjonerem reprezentacji Anglii na Euro 2012.

sobota, 3 marca 2012

Szum bez zapowiedzi czyli sobotnie granie na ekranie!


Wiosna za pasem, słychać ptaków śpiew – a na największych europejskich stadionach rozgrywają się prawdziwe klasyki, których bagatelizować nie warto. Dziś w Anglii, Hiszpanii, Niemczech, Francji i Rosji i we Włoszech  iście piłkarska uczta, gdyż naprzeciw siebie staną marki z najwyższej futbolowej pułki.

W Anglii zatrzeszczą kości gdyż miecze swe skrzyżuje Arsenal i Liverpool. Oba zespoły wciąż walczą o miejsce w Lidze Mistrzów, stąd widowisko z pewnością będzie stało na dobrym poziomie. Ciężko stwierdzić kto spuści nos na kwintę a kto komu w ten nos da bolesnego pstryczka. Obie ekipy grają nierówno, co w sobotnie popołudnie zagwarantuje nam jeszcze większe emocje. Wydaje się, że Liverpoolczycy będą mieli nad Arsenalem przewagę psychologiczną, gdyż jeszcze pobrzmiewa im w uszach śpiew wiktorii po zainkasowanym Pucharze Ligi Angielsiej. Kanonierzy zaś, odpadli z Pucharu Anglii oraz znacznie wydłużyli sobie ściężkę do ćwierćfinału Ligi Mistrzów. W przypadku wygranej na Anfield, podopieczni Arsene Wengera będą kontynuować passę pięciu meczy bez porażki na tym stadionie. Na Anfield nie zobaczymy dziś takich nazwisk jak Per Mertesacker, Jack Wilshere, Francis Coquelin, Emmanuel Frimpong, Johana Djourou czy Aaron Ramsey. W ekipie dowodzonej przez Dalglisha zabraknie zaś Daniela Aggera oraz Lucasa – wciąż, pod znakiem zapytania stoją występy Glena Johnsona oraz Stevena Gerrarda. Przed nami arcyciekawe spotkanie!

We Francji o punkty zawalczy Lille i Auxerre. Ci drudzy wydają się być w opłakanej sytuacji, gdyż ostatni mecz wygrali jeszcze w 2011 roku. Warunkuje to tym, że plasują się obecnie na 19 miejscu francuskiej Ligue 1 a nad ich trenerem – Laurentem Fornierem, zawisnęły ciemne chmury. Ten sam pan, nie będzie mógł dzisiaj skorzystać z usług Berthoda, Chafniego, Leona, Traore, Coulibaly i Sanogo – którzy tworzą swoisty szpital w tejże drużynie. Mecz ten to również sentymentalny powrót w przyszłość dla Ireneusza Jelenia, który kiedyś bronił jego barw. Z kolei Lille dowodzone przez Rudiego Garcię komponują zespół solidny, piastując trzecią lokatę w ekstraklasie. Do notesów sędziowskich notorycznie wpisują się Eden Hazard i Nolan Reux. W ich kadrze na dzisiejszy mecz zabraknie : Marko Basa, Franck Beria oraz Ronny’ego Rodelina. 

Hitem niemieckiej Bundesligi będzie spotkanie Bayeru Leverkusen z Bayernem Monachium. Rekerdowy mistrz kraju wydaje się być  w dobrej formie - niedawno z kwitkiem odesłał Schalke Gelsenkirchen. Teraz, podopieczni  Juppa Heynckesa po komplet puntów wyjeżdżają do Leverkusen. Wszystko to, by udowodnić swoje mistrzowskie aspiracje, których umówić im nie można a bynajmniej decydują się na to nieliczni. Nie jest jednak tajemnicą poliszynela, że stadion BayArena nie jest najlepszym miejscem do zdobywania punktów – doskonale wie o tym również Bayern, który po raz ostatni wygrał tu cztery lata temu. W odróżnieniu od lidera niemieckiej ekstraklasy, forma Leverkusen wydaje się być nierówna. Sromotna porażka z Barceloną niemalże wyklucza szansę na dalszy udział w elitarnych rozgrywkach Champions League a na krajowym podwórku punkty dopisuje się im tylko przy meczach ze słabszymi rywalami. Czas na rekonwalescentów – do składu Bayernu w pełni sił powraca Bastian Schweinsteiger oraz Breno. Z urazem jednak wciąż boryka się Daniel van Buyten, którego kontuzja wyklucza na dłuższy okres. W drużynie Leverkusen zabraknie Rene Adlera, Sidneya Sama oraz Tranquillo Barnetty.

Hiszpańską siestę zakłóci natomiast pojedynek Sevilli z Atletico Madryt. W drużynie gości zabraknie czołowych ofensywnych piłkarzy z Diego, Ardą Turanem i Rademelem Falcao na czele. W kadrze zabraknie również Diego Godina, który pauzuje za kartki. Drużyna Sevilli będzie musiała walczyć o punkty bez swojego asa – Alvaro Negredo, który wciąż przebywa w gabinecie lekarskim. Prócz aspektów czysto sportowych, mamy też te pozaboiskowe. W drużynie Sevilii zagra bowiem Jose Antonio Reyes, który odszedł z Atletico podczas zimowego okienka transferowego. Jak przyjmą go kibice Los Rojiblancos? W tabeli obie drużyny zajmują kolejno dziewiąte i dziesiąte miejsce jednak dystans do wyżej notowanych rywali jest minimalistyczny.

We włoskiej Sycylii mecz Palermo – AC Milan w ramach 26 kolejki Serie A . Gospodarze tego pojedynku wyglądają na zmęczonych przebiegiem tego sezonu – świadczy o tym gra w kratkę oraz wymowna ósma lokata. Sytuacja kadrowa Palermo jest również nie do pozazdroszczenia – w ich kadrze zabraknie Federico Balzarettiego, Pisano oraz Silvestre. Swoich urazów nie wyleczyli również Hernandez i Bacinović. W podobnej sytuacji znajduje się AC Milan, lecz ten w lidze sprawuje się zadziwiająco dobrze. Powrót po karze Zlatana Ibrahimovicia również napawa optymizmem. Nie wspomogą go jednak takie nazwiska jak Mexes, Boateng, Pato, Lopez, Merkel, Seedorf, Aquilani, Cassano, Nesta, Gatusso – czyli cała kwintesencja Rossonierrich.



Na malowniczych Łużnikach rozegra się pojedynek CSKA Moskwa – Zenit Sankt Petersburg, czyli pojedynek lidera z vice-liderem. Różnica punktowa między zespołami to zaledwie 2 punkty stąd wymiar tego spotkania w kontekście mistrzowskiego tytułu pozostaje uzasadniony. Do drużyny Zenitu w ramach wypożyczenia powrócił „Syn Marnotrawny” – Andrey Arshavin, który najprawdopodobniej wystąpi w pierwszym składzie drużyny z Petersburga.